29 maj 2016

Rozdział setny

PLAYLISTA: tu
TWITTER: tu

Został nam jeszcze epilog, więc jeszcze nie mówię ostatniego słowa.
Kocham Was i dziękuję za tyle pozytywnych słów pod ostatnim rozdziałem, jesteście najlepsi!



- Panie Bieber, słyszy mnie pan?
Zaciskam mocno powieki, by po chwili je otworzyć, nawoływany z drugiej strony. Nachyla się nade mną starsza pielęgniarka z rudymi włosami, których pokręcona grzywka opada jej swobodnie na czoło.
Na mój widok wypuszcza powietrze z ust i odsuwa się, dając mi przestrzeń. Mrugam kilkakrotnie oczami i rozszerzam je, rozglądając się po gabinecie, w którym jakimś cudem się znalazłem. Zanim zdążę rozejrzeć się i dobrze przyjrzeć zielonemu materacowi oraz biurku pielęgniarki, ta wyciąga do mnie szklankę z wodą.
- Proszę to wypić - mówi, podając mi również tabletki.
Marszczę brew.
- Co się stało?
- Zemdlał pan - kiwa głową. - To tabletki na uspokojenie.
Unoszę brew, ale nie zastanawiając się ani chwili dłużej, spełniam jej polecenie. Od razu po tym podrywam się na nogi i lekko się chwieję, dotykając czoła.
- Niech pan nie wykonuje gwałtownych ruchów. Głowa może boleć.
- Dziękuję - chrypię do niej i wychodzę z gabinetu. Razi mnie światło korytarza, więc nieco się krzywię, nie mogąc przyzwyczaić do rażących świateł.
Pierwszym, kogo widzę, jest Hannah. Wstaje z krzesła na przeciwko i podchodzi do mnie z własnym płaszczem przewieszonym przez przedramię.
- Już dobrze się czujesz? - pyta, a ja jestem zaskoczony tym, że słyszę w jej głosie zaniepokojenie.
- Taa - wzruszam ramionami, pocierając tył głowy. - Co się tak właściwie stało?
Wiem, że przed chwilą zapytałem o to pielęgniarkę, ale chcę też usłyszeć wersję siostry.
- Zemdlałeś z tych wszystkich emocji - oblizuje wargi. - Suzanne odzyskała przytomność.
Przełykam ślinę i gapię się na nią, całkowicie oniemiały.
Odzyskała przytomność...
- Czy to znaczy, że...
- Tak - mówi szybko, unosząc kąciki ust. - Przeżyła.
Zamieram, patrząc się na Hannah przez dłuższą chwilę. Nie mogę uwierzyć, że mówi serio. Owszem, pamiętam walkę o życie Suzanne, pamiętam mój płacz, pamiętam lekarza, który wyszedł z sali, ale potem... Nie pamiętam nic.
- Gdzie ona jest? - pytam, gdy otrząsam się z myśli i postanawiam działać.
Dzięki Bogu, nie muszę dwa razy powtarzać tego pytania. Hannah chwyta mnie za rękę i prowadzi w głąb korytarza. Skręcamy w lewo, a potem w prawo. Nie rozglądam się i nie patrzę na nikogo, kogo zdążyliśmy minąć - interesuje mnie tylko Suzanne.
- Nie wiem, czy powinieneś tam teraz wchodzić, jest dużo ludzi, a Suz śpi...
Marszczę brwi.
- Co to znaczy, że jest dużo ludzi?
Nie trzeba czekać na odpowiedź. Gdy mijamy kolejny zakręt, moim oczom ukazuje się Britney z Garym (chyba przyjechali tu prosto z wyjazdu, bo nadal mają narciarskie kurtki), moja matka z ojcem, ojciec Suzanne ze swoją kochanką i Megan. Nie mam pojęcia, co akurat ona tu robi, ale nie kwestionuję tego.
Wszystkie głowy zwracają się w moim kierunku, kiedy tylko się zbliżam. Wzdrygam się, nie wiedząc, czy witać się ze wszystkimi, czy po prostu chórem powiedzieć "dzień dobry". Wyręcza mnie Megan, podnosząc się z miejsca. Ściska mnie, klepiąc po plecach.
- Tak strasznie się cieszę, że wszystko się udało, Justin - mruczy, a ja kiwam głową.
- Ja też.
Nadal jestem w ciężkim szoku i chciałbym po prostu zobaczyć się z Suzanne. Czy mógłbym już do niej iść?!
Hannah puściła moją rękę już wcześniej, ale dopiero teraz odczuwam jej brak. Odsuwam się od Megan i zerkam przez szybę, ale to, co widzę, prawie zwala mnie z nóg.
Oprócz doktora, który rozmawia z stojącą obok matką Suzanne, przy łóżku jest ktoś jeszcze.
Zalewa mnie krew.
- Co on tu robi?! - warczę, nie mając pojęcia, czy bardziej do siebie, czy do Hannah.
- Justin, uspokój się - szepce wyniośle moja siostra.
Napinam mięśnie, robiąc krok w kierunku sali.
- Justin! - nawołuje mnie Hannah, ale nie zwracam na nią uwagi.
Serio, co tu robi ten skurwiel?! Jeszcze niedawno chciał ją zabić, miał siedzieć na dupie w areszcie, a teraz przyjeżdża sobie do swojej siostrzyczki?!
Jebany Josh Collins.
Pragnę jedynie rozwalić mu mordę.
W momencie, gdy już prawie staję przy drzwiach, Hannah chwyta mnie za rękę. Patrzę na nią, a uświadamiając sobie, że unosi dłoń, by po raz kolejny wymierzyć mi policzek, ściskam jej nadgarstek.
- Nie waż się - syczę przez zęby, kręcąc przy tym głową. Domyślam się, że wszyscy się na nas gapią i jedyne co robię, to marne przedstawienie.
- Więc skup się na swojej dziewczynie, a nie jej bracie - burczy Hannah, wyrywając mi się i uderzając w klatkę piersiową.
Robię krok w tył i patrzę, jak siostra odchodzi, siadając na krześle obok matki. Ta wywraca na mnie oczami i obejmuje ramieniem Hannah. Powoli wypuszczam powietrze z ust i przymykam oczy. Ma rację - nie mogę pozwolić, by ktoś inny zaprzątnął w tym momencie moje myśli. Liczy się tylko Suzanne. Potem dowiem się, co robi tu ten cwel.
Drzwi rozsuwają się szybciej, niż mi się zdawało. Wszystkie głowy - oprócz Suzanne - zwracają się w moim kierunku, lecz nie patrzę na nikogo, jak na nią. Śpi, oddycha równomiernie, a podłączona do niej maszyna nie wydaje już przerażających dźwięków. Jej twarz jest spokojna, zmęczona i piękna. Niewiarygodne.
Nagle widok zasłania mi doktor. Wzdrygam się, lekko zaskoczony i unoszę na niego spojrzenie.
- Muszę z panem porozmawiać - rzuca, a ja napinam szczękę.
- Chciałbym najpierw przywitać się z Suzanne.
Lekarz wypuszcza powietrze z ust.
- Śpi. Kiedy się obudzi, porozmawia z nią pan, jednak teraz - oblizuje wargi, wskazując na korytarz - prosiłbym pana ze sobą.
- Chcę zostać - niemalże warczę. - Chcę tu być, gdy Suzanne się ocknie.
- Proszę pana, pańska dziewczyna ma za sobą ciężką operację. Zajmie jej chwilę, zanim się przebudzi.
Unoszę brew.
- Chwilę?
- Co najmniej godzinę. Proszę mi uwierzyć, jest przemęczona - wzdycha głęboko, klepiąc mnie w ramię.
Zerkam na matkę Suzanne, która świadoma tego, że właśnie przyłapałem ją na gapieniu się na mnie, szybko odwraca wzrok. Marszczę czoło, nie wiedząc, co wpłynęło na jej zażenowanie, ale nie komentuję tego. Na Josha nawet nie chcę patrzeć.
Zastanawiam się jeszcze przez chwilę, co powinienem zrobić, ale w końcu postanawiam, że wyjdę z nim. Rozmowa nie może potrwać dłużej niż dwie minuty, a potem nareszcie będę mógł zostać z moją dziewczyną. Cholerne się za nią stęskniłem i jeśli to kolejny z moich snów, tym razem nie chcę, by kiedykolwiek się skończył.
Wychodzimy z doktorem na korytarz. Wszyscy się na nas lampią i mam ochotę powiedzieć im, żeby zajęli się czymś bardziej pożytecznym. O czymkolwiek chce rozmawiać ze mną lekarz, nie chcę, by robił to przy nich. Odchodzę z nim nieco dalej. Patrząc na niego, przebieram nogami, pragnąc, by jak najszybciej skończył. Chcę wrócić na salę. Jeszcze nawet nie przywitałem się z Suzanne!
- Sześciogodzinna operacja pańskiej dziewczyny była bardzo ciężka - zaczyna lekarz, zaglądając prosto w moje oczy. Zauważam, że w ogóle nie mruga. - Robiliśmy wszystko, by utrzymać ją przy życiu, a na stole operacyjnym straciła je dwa razy.
Unoszę brew.
- Dwa razy?
- Funkcje życiowe zostały zatrzymane, ale je przywróciliśmy. Za drugim razem było to trudniejsze, jednak się udało. Wszyscy byliśmy mimo wszystko świadomi, że to nie potrwa długo.
Przełykam ślinę. Umarła... dwa razy? To niedorzeczne. Kurwa, siedziałem na tym jebanym krześle, a ona umarła... Dwa razy. Dwa. Pieprzone. Razy.
- Wiem - kiwam głową, choć przychodzi mi to z trudem. - Ale dała radę.
- Tak. Sam do końca nie wiem, jak. Widzi pan, w swojej karierze już nieraz miewałem takie przypadki, ale zawsze kończyły się śmiercią. Wykończony trudną i zagrożoną w dodatku ciążą organizm jest tak wycieńczony, że od razu skazuje się go na śmierć. Mimo naszych prób ratunku, i tak wszystko się kończy.
Przytakuję.
- Więc zdarzył się... cud? - nie mam pojęcia, jakiego innego słowa mógłbym użyć.
- W rzeczy samej - lekarz wzdycha głęboko. - Naprawdę, nie wiem, co na to wpłynęło, ale jej organizm zaczyna odpowiednio funkcjonować i nic nie wskazuje, by uległo to zmianie. Musi pan to docenić. To jak druga szansa.
Mrużę oczy, zastanawiając się nad jego słowami. Ma rację. To druga szansa od losu. Nie, zaraz... Dla mnie to już kolejna szansa. Czwarta. Tym razem muszę ją stuprocentowo wykorzystać. Nie popełniać żadnych błędów. Nie robić niczego, co mogłoby doprowadzić do ponownej straty. Jestem potworem i nie zasługuję na to, co się dzieje, ale mimo wszystko, bardzo się cieszę. Nie wierzę w to, ale jestem wniebowzięty. Chcę ją po prostu zobaczyć.
- Dziękuję - kiwam głową, chcąc uścisnąć rękę lekarza. Wyciąga do mnie dłoń i potrząsa nią, a w momencie, gdy chcę już wrócić na salę, doktor chwyta moje ramię i mocniej mnie ściska.
- Sądzę, że musi pan jej powiedzieć.
Odwracam się w jego stronę i przenoszę wzrok z jego dłoni na twarz.
- Co powiedzieć?
Doktor zabiera rękę, wypuszczając powietrze z ust.
- Robiliśmy wszystko co w naszej mocy, panie Bieber - wzrusza powoli ramionami. - Dziecko urodziło się o miesiąc za wcześnie. W dodatku nie miało prawego płuca, a jego serce wykonywało uderzenia rzadsze o dziesięć. Było bardzo niestabilne i miało słabą odporność, w wyniku czego straciliśmy je od razu po porodzie.
Zasycha mi w ustach.
Rozchylam szeroko oczy, mrugając kilkakrotnie powiekami i gapiąc się na jego twarz.
- Słucham? - mamroczę, czując, że nie mogę złapać oddechu.
- Wcześniej pani Collins straciła dużo krwi, co też zaszkodziło dziecku. Przykro mi - przygryza wargę i nabiera powietrza. - Kiedy się obudzi, proszę, aby pan z nią o tym porozmawiał. Uzgodniliśmy, że tak będzie najlepiej.
Marszczę czoło.
- Wy?
- Konsultowałem się z matką Suzanne i powiedziała, że był pan w bardzo bliskich kontaktach z jej córką. To znaczy - chrząka - nadal pan jest. Ufa panu.
Zagryzam wewnętrzne strony policzków. Wolałbym, by akurat teraz mi nie ufała. Lekarz klepie mnie po ramieniu i odchodzi, zostawiając mnie samego.
Kompletnie, kurwa, samego.
Przecież to dziecko miało żyć.
Ja, Suzanne, Jaxon i Anne.
Wszyscy mieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę. Dlaczego, kurwa, umarło?! Dlaczego Suzanne straciła Anne?! Dlaczego to ja miałem jej o wszystkim powiedzieć?! Dlaczego?!
Mój Boże. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Jestem w kompletnym szoku. Tyle miesięcy starałem się przekonać Suz, by usunęła ciążę, lecz była tak zakochana w jeszcze nienarodzonym dziecku, że za nic w świecie nie chciała się zgodzić. A teraz, kiedy jakimś cudem z tego wyszła, kiedy te dziesięć procent szans się spełniło, ona... straciła kogoś, o kogo tyle walczyła.
Kochała to dziecko. Kochała się nim opiekować. Kochała głaskać swój brzuch, kochała mówić tam czułe słówka, kochała o nie walczyć, kochała udowadniać mi, że potrafi zrobić coś jak prawdziwa matka. Kochała macierzyństwo już wtedy, kiedy nawet nie mogła go jeszcze wykorzystać. Kochała wszystko, co z tym związane. Kochała to, pomimo, iż wiedziała, że wtedy ją stracę.
Nie straciłem. Jestem za to dozgonnie wdzięczny, sam nawet nie wiem komu. Może to moja modlitwa? Owszem, przechodzi mi to przez myśl, ale nie mogę tak łatwo się temu poddać. To cud. Po prostu cud, szczęśliwy los, ale nie Bóg. To niemożliwe.
Może jednak?
Nie. Gdyby to był Bóg, to nie zabrałby Anne.
Nerwowo przeczesuję dłonią włosy, niemalże je wyrywając. Na pięcie odwracam się w stronę sali. Widzę w oddali wszystkich, którzy siedzą na krzesłach. Megan patrzy na mnie z niepokojem. Przynajmniej tak mi się wydaje - jest za daleko, bym mógł idealnie dostrzec wyraz jej twarzy.
Wypuszczam powietrze z ust, ruszając w kierunku przybyłych. Nie mam pojęcia, co oni tutaj w ogóle robią. Kto ich zaprosił?!
Kiedy się zbliżam, drzwi z sali Suzanne się rozsuwają, a w progu staje Josh. Mierzę go wzrokiem pełnym nienawiści. Patrząc na mnie, kręci głową, wzdychając głęboko. Chce coś powiedzieć, ale jestem szybszy.
- Nie zbliżaj się do mojej dziewczyny - syczę cicho, żeby reszta nas nie usłyszała.
- Chociaż tutaj mógłbyś sobie darować - prycha Collins, co jeszcze bardziej mnie wkurza.
- Nie mów mi, co mam robić, szczylu - warczę. - Chciałeś ją zabić, a teraz udajesz niewinnego?! Jesteś żałosny. Dowiem się, kto wypuścił cię z aresztu po to, żebyś tu przyjechał i dopilnuję, żeby stracił pracę - prycham.
- Justin... - słyszę za sobą głos mojej matki, ale nawet na nią nie patrzę. Ciągle piorunuję Josha wzrokiem.
On jedynie przymyka oczy i kręci głową.
- Suzanne się obudziła - rzuca, a ja zamieram na moment.
- Co?!
- Obudziła się i spytała o ciebie.
Ona chce ze mną rozmawiać?!
Ach, no tak. Jeszcze o niczym nie wie.
Po chwili ruszam do przodu, a ten przestraszony gówniarz ochoczo ustępuje mi miejsca. Jak ja go nienawidzę... Najchętniej obiłbym mu mordę, ale nie chcę robić przedstawienia. No, a po drugie, mam ważniejsze sprawy na głowie.
Wchodzę na salę sam. Słysząc zamykane drzwi, oddycham z ulgą, że nikt nie wszedł tu za mną.
Matka Suzanne podnosi się z krzesła przy łóżku i odwraca w moją stronę. Stoję w miejscu, nie mając pojęcia, czy mogę iść dalej. Nie widzę jeszcze twarzy mojej dziewczyny i boję się wychylić, by dostrzec ją zza ramienia Mathildy. Ta podchodzi do mnie i smutno na mnie patrzy.
- Powiedz jej to subtelnie - szepce, spuszczając od razu wzrok.
Gula w gardle uniemożliwia mi przełknięcie śliny. Dlaczego w tej prośbie jest tyle strachu? Dlaczego w tych oczach, które się ode mnie odwracają, jest tyle smutku i żalu?
Dlaczego ludzie nie cieszą się z tego, że Suzanne żyje?
Wreszcie spoglądam na łóżko. Moja dziewczyna obserwuje mnie swoimi zaspanymi oczyma. Nabieram powietrza w usta. Zaledwie kilka godzin temu myślałem, że już nigdy na mnie nie spojrzy. Zaledwie kilka godzin temu byłem pewien, że zobaczę ją jedynie w snach.
Może to wszystko jest snem?
Matka Suzanne wychodzi, więc powoli i ostrożnie ruszam do przodu. W kącikach moich oczu pojawiają się łzy, gdy patrzę na Suzanne. Unosi w górę usta, a ja opadam na krzesło obok łóżka w taki sposób, jakbym dopiero co przebiegł maraton.
- Justin... - szepce z trudem, na co kręcę głową.
- Cśś - mruczę, chwytając jej dłoń. Ma takie delikatne, małe palce... Przez całe moje ciało przychodzi dreszcz. Nigdy nie myślałem, że jeszcze kiedyś będę ją czuł. - Nic nie mów, skarbie.
Przełyka ślinę. Wpatruje się we mnie i dostrzegam, że również ma ochotę płakać. Podnoszę jej rękę do swoich ust i ostrożnie obcałowuję kłykcie, każdy po kolei, jakby były dziełem sztuki.
- Nie... mogę uwierzyć, że tu jesteś - mamrocze cicho.
Zagryzam wargę, kręcąc głową.
- To ja nie mogę uwierzyć, że tu jesteś. Tak strasznie się bałem - wypuszczam powietrze z ust, gapiąc się na nią. Jest przepiękna. Uśmiecham się lekko, a gdy monitory obok zaczynają pikać szybciej, marszczę czoło i unoszę głowę.
- Jest okej - szepce, chcąc zachichotać, lecz wychodzi z tego pojedyncze kaszlnięcie. - Ty tak na mnie działasz - wyznaje i od razu się rumieni.
Unoszę wyżej kąciki ust, aż w końcu obdarzam ją szerokim uśmiechem.
- Bardzo cię kocham - mówię bez tchu, po czym powracam do poważnego wyrazu twarzy. Wzdycham głęboko, przykładając policzek do jej smukłej dłoni ukrytej w mojej ręce. - Przepraszam, Suzanne.
Marszczy brwi.
- Za co?
- Ja... - biorę głęboki wdech. - Nie powinnaś tu leżeć. To moja wina.
- Justin, to nie jest twoja wina.
- Jest - odpowiadam szybko. - Gdybyś mnie nie poznała, nie musiałabyś przez to przechodzić. Nadal jestem na ciebie zły, że pojechałaś do domu dziecka.
Wzdycha głęboko.
- Nie mów tak. Moje życie nie byłoby takie same, gdybym cię nie poznała.
- Byłoby bezpieczne - zaciskam zęby. 
Natychmiast ściska mnie mocniej, na co unoszę brew, patrząc na nią z zaciekawieniem.
- Dla ciebie przetrwam wszystko, Justin. Obiecałam ci, że będę walczyć. Kocham cię - chrząka, po czym zaczyna kasłać, przymykając powieki. Otwiera je dopiero po dłuższej chwili i od razu kilkakrotnie nimi mruga.
- Musisz odpocząć - stwierdzam, lecz nie puszczam jej. Nie komentuję jej wcześniejszych słów, bo po prostu nie chcę wiedzieć, że jest w stanie tyle dla mnie poświęcić. Nie zasługuję na to, co dla mnie robi.
Jest wykończona. Tyle przeszła... Nie ma opcji, żebym powiedział jej o tym, że właśnie straciła dziecko. Nie mogę tego zrobić. 
Kręci głową.
- Nie chcę. Zostań, proszę.
Przełykam ślinę, głaszcząc powoli jej dłoń.
- Zostanę z tobą, skarbie. Ale powinnaś jeszcze spać.
- Dam radę - wzdycha i żeby mi ulżyć, lekko się uśmiecha. - Chciałabym zobaczyć Anne. Wszystko z nią w porządku?
Dlaczego o to zapytała? Napinam mięśnie i przełykam ślinę, nie wiedząc, co mogę odpowiedzieć. Wygląda na spokojniejszą niż przedtem, jakby myślenie o dziecku wywoływało u niej ulgę.
Dobra, teraz albo nigdy.
Nigdy.
Muszę ją okłamać. Nie mogę powiedzieć, że...
Chryste, nienawidzę jej okłamywać. Zasługuje na prawdę.
Ale nie mogę. Nie mogę. To mi nie przejdzie przez gardło.
Zaciskam zęby i mrugam powiekami, przyzwyczajając się do światła.
- Justin? - Suzanne unosi brew.
Zachłystuję się własną śliną. Czuję, jaki jestem czerwony na twarzy.
- Tak, jest dobrze - odpowiadam w końcu i od razu czuję wyrzuty sumienia. Jej napięta przez chwilę twarz znowu się rozluźnia.
- Dzięki Bogu - odpowiada, zaczynając bawić się moimi palcami i kładąc je na swoim brzuchu. Jest taki... mały.
I na co było to wszystko?
Zbiera mi się na wymioty.
- Dobrze się czujesz? - pyta, a gdy na nią patrzę, jest wyraźnie skonsternowana.
- C... co? - krztuszę, wymuszając słaby uśmiech. - Tak, jest dobrze, mała.
Nie, nie jest dobrze! Kurwa mać. Powinni powiedzieć jej sami! Nie umiem tego zrobić! Nie mogę, bo najlepiej wiem, jak bardzo zależało jej na tym dziecku!
Zależało jej na dziecku bardziej niż na mnie. Jestem przekonany, że wolałaby trzymać w rękach Anne niż widzieć mnie. To ja powinienem leżeć na tym łóżku zamiast jej. To ja powinienem umrzeć!
- Mam wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego - marszczy brew, a mnie oblewa zimny pot.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bałem się czegoś równie mocno.
- Coś się stało, prawda? - unosi brew i zabiera rękę z mojego uścisku, by poprawić się na łóżku. Podnosi się wyżej, a przynajmniej próbuje. Jest zbyt słaba, by wykonać jakikolwiek ruch.
Przygląda mi się z niezwykłym zamyśleniem. Kurwa, nie może sama na to wpaść. Nie może wysunąć pochopnych wniosków.
- Zachowujesz się dziwnie, odkąd spytałam o Anne - mówi cicho. Nie jest głupia. Kurwa, przecież to oczywiste, że nie jest. W końcu jest moją dziewczyną.
Czuję się tak, jakby moje serce przestało bić.
Nie mogę nic powiedzieć. Nie potrafię nawet otworzyć ust!
- Suzanne - bełkoczę w końcu. Ile czasu minęło odkąd ostatni raz coś powiedziałem?!
- Justin, proszę - szepce błagalnie, zaczynając szybciej oddychać. - Powiedz mi prawdę. Nie okłamuj mnie.
Nie chciałem, by kiedykolwiek mnie o to poprosiła. Nie chciałem jej okłamywać.
Cisza zaczyna wypełniać wnętrze sali do momentu, aż monitory zaczynają wydawać przeraźliwe dźwięki. Rozchylam powieki, patrząc, jak twarz mojej dziewczyny wykrzywia grymas.
- Nie! - Suzanne krzyczy, gdy chcę złapać ją za dłoń. Odsuwa rękę i zanim jestem w stanie się zorientować, zaczyna płakać. - To niemożliwe! - nabiera powietrza, zasłaniając sobie usta. Patrzy na mnie w ciężkim szoku.
Jezu, to się dzieje za szybko.
Zaciskam usta, podnosząc się z miejsca.
- Proszę, uspokój się...  - mamroczę błagalnie. - Próbowali wszystkiego, ale...
- Nie! - powtarza, oddychając coraz ciężej. - Wyjdź stąd! Nie!
Rozchylam szerzej powieki. Błagam, tylko nie to.
- Chciałem ci powiedzieć, przysięgam, ja...
- Wynoś się! Proszę go zabrać! - krzyczy, patrząc za moje ramię. Odwracam się i widzę lekarza.
Mija mnie, nachylając się nad ciałem mojej dziewczyny.
- Pani Collins, proszę się uspokoić, pani serce jest teraz...
- Niech on stąd wyjdzie! - piszczy, kiedy lekarz ją dotyka. Widząc, jak wije się pod jego ramionami, mam ochotę się na niego rzucić. - Zabierzcie go stąd!
Czuję w kącikach oczu łzy. Oniemiały robię krok w tył, patrząc, jak z drugiej strony podchodzi do Suzanne pielęgniarka. Uderza palcami owiniętymi w rękawiczkę o cienką igłę i chwyta ramię Suzanne, wbijając tam ostre zakończenie. Przez salę przebija się wrzask mojej dziewczyny, na którego dźwięk mam ochotę zapaść się pod ziemię.
To wszystko... Moja wina. Zasłużyłem na to, ale nie ona.
Ona zasługuje na wszystko, co najlepsze. Nie na coś takiego.
Po kilku sekundach Suzanne się uspokaja, tak samo jak monitory. Jej ciężkie powieki się zamykają, a jej drobne ciało zamiera. Po chwili jedynym ruchem, jaki wykonuje, jest jej ciężko unosząca się i opadająca klatka piersiowa.
Muszę stąd wyjść.
Odwracam się na pięcie i wychodzę przez drzwi. Nie patrzę się za siebie. Biegnę. Potrzebuję powietrza. Tylko powietrza.
Na zewnątrz jest zimniej niż zakładałem. Zapomniałem już, że mamy zimę. Spędziłem w szpitalu tak ciężką noc, że mam wrażenie, iż minęły długie miesiące. Powinniśmy mieć wiosnę.
Do smutnej rzeczywistości przywołują mnie płatki śniegu, które rozcieram pod butami. Nie mam nawet kurtki.
To dobrze. Powinienem zmarznąć, może to mnie otrzeźwi.
Zasysam wargi i spoglądam w niebo. Wypuszczam powietrze z ust i dostrzegam parę, jaka z nich wyszła. Robię tak jeszcze kilka razy, aż w końcu wyjmuję z kieszeni spodni papierosy i odpalam jednego, mocno się zaciągając.
To się nie dzieje naprawdę.
Odzyskałem Suzanne, lecz mam wrażenie, że równocześnie ją straciłem. Nienawidzi mnie. Nie chce mnie znać.
To moja wina. Wiedziałem o tym.
Może nie chciałem tego dziecka tak bardzo jak ona, ale po części cieszyłem się przecież z tego, że będziemy je mieć. A teraz...
Tak cholernie cieszę się, że Suzanne przeżyła. Czy to nie tego zawsze pragnąłem? Owszem. I cieszę się z tego. Ale świadomość, jaka teraz będzie przygnębiona i zła, sprowadza mnie na samo dno.
- Masz jeszcze jednego? - słyszę obok siebie, a po głosie poznaję ojca. Wzdrygam się i patrzę na niego, rozszerzając powieki.
Bez zbędnego gadania wyciągam z kieszeni jeszcze jedną fajkę i podaję mu ją razem z ogniem.
- Justin...
- Nie - przerywam mu. - Nie chcę o tym rozmawiać.
Wzdycha głęboko.
- Wiem, jak się czujesz.
Prycham pod nosem.
- Gówno prawda.
- Wiem - powtarza. - Twoja matka też straciła dziecko.
Patrzę w dal ciemnej nocy, po czym przenoszę spojrzenie na ojca.
- Co? - wyduszam, niezbyt rozumiejąc, o co mu chodzi.
Nasze twarze i zmarszczone czoła oświetlają lampy szpitalne.
- Przed tobą była w zagrożonej ciąży. Musiała ją usunąć. To był dla nas bardzo ciężki okres.
Mrugam kilkakrotnie powiekami. O czym on pieprzy?
- Czemu nic o tym nie wiem? - syczę.
Ojciec wzrusza ramionami.
- Nikt nie chciał tego później wspominać. Twoja matka była załamana, a ja za wszystko winiłem siebie. Musisz pokazać Suzanne, że to niczyja wina. Ani twoja, ani jej - wzdycha.
Ssę dolną wargę, po czym zaciągam się ostatni raz i wyrzucam papieros na śnieg, przydeptując go. Wsuwam ręce w kieszenie spodni. Sam nie wiem, jak przyjąć informację o tym, że moja własna matka musiała kiedyś usunąć ciążę. Nie wiem, czy chcę teraz to roztrząsać, o tym rozmyślać... Nie wiem. Chyba tego nie zniosę. Niedobrze mi i mam wrażenie, że zaraz się porzygam.
- Po co mi o tym mówisz? - pytam wrednie.
- Nie zasługujesz, by się obwiniać - odpowiada, chociaż jest zaskoczony, że tak zareagowałem.
- Jesteś chyba ostatnią osobą, która może mi mówić, na co zasługuję - zaciskam zęby.
Odwracam się i chcę wrócić do środka, ale ojciec chwyta mnie za ramię.
- Zaczekaj - mówi i od razu mnie puszcza. Dobrze, że to zrobił, bo nie mógłbym znieść jego dotyku jeszcze sekundy dłużej.
- Nie chce mi się z tobą gadać.
- Nadal jesteś na mnie zły o twoją firmę?
Napinam szczękę.
- Nie mów o niej.
- Justin - wypuszcza powietrze z ust. - To niezależne ode mnie. To władza tak zadecydowała.
- Ale to ty nasłałeś tych buców, by podpisali ze mną umowę!
Aż się we mnie gotuje, gdy na niego patrzę. Nienawidzę go.
- Przestań - kręci bezradnie głową. - Nie chciałem źle.
- Gówno mnie to obchodzi.
- Mówię serio - strzepuje papierosa, obserwując mnie. - Musisz to zrozumieć. Tak samo jak ludzie są podporządkowani tobie, tak samo ja jestem podporządkowany innym. Muszę wykonywać ich obowiązki.
Kręcę z niedowierzaniem głową.
- Kosztem swojego dziecka, tak?
- Justin, to zależało od pozycji firm. Twoje są... najwyżej, sam wiesz - wzrusza ramionami. - Naprawdę, nie chciałem, by tak wyszło.
- I tak cię nie znoszę. Nie dość, że zniszczyłeś mi dzieciństwo, pakując mnie do domu dziecka, to jeszcze teraz zabierasz mój dorobek. Zostaw mnie w spokoju - warczę i odwracam się od razu, nie chcąc, by mnie zatrzymał.
Od razu po wejściu do szpitala dobiega mnie poczucie winy. Może powinienem porozmawiać z ojcem? Może rzeczywiście nie chciał źle, tylko został do tego zmuszony przez organy wyższe od niego?
Trudno. Nie obchodzi mnie to. Nie mogę z nim gadać. Nie!
Muszę jedynie sprawić, że Suzanne zechce na mnie spojrzeć i da mi wyjaśnić wszystko, czego nie zdążyłem jej powiedzieć.
Przy sali Suz nie siedzi nikt. Nie mam pojęcia, gdzie się podziali, dopóki nie spoglądam w ekran telefonu. SMS od Hannah informuje mnie, że ona z matką i rodzicami Suzanne poszła do bufetu, a reszta pojechała do domów. Znowu czuję się winny, że nawet z nimi nie porozmawiałem.
Wzdycham głęboko, wchodząc do pomieszczenia, w którym leży moja dziewczyna. Co mnie zaskakuje - nie śpi. Pewnie substancja, którą wstrzyknęła jej wcześniej pielęgniarka, była lekiem na uspokojenie.
Suzanne patrzy tępo w ścianę. Ma dłonie splecione na brzuchu, włosy zgarnięte na jedno ramię. Zasycha mi w ustach, kiedy się do niej zbliżam. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę z mojej obecności.
- Nie chcę, żebyś tu był - odzywa się, tak szybko i niespodziewanie, że od razu się zatrzymuję.
Zaczynam szybciej oddychać, ale w końcu postanawiam, że muszę z nią porozmawiać. Nie przyszedłem tu po to, by mnie wygoniła.
- Wysłuchaj mnie, potem wyjdę - chrząkam, biorąc krzesło i siadając na nim tak, jak wcześniej. Pragnę chwycić jej dłoń, ale to byłoby za dużo.
Prycha cicho pod nosem, kręcąc głową.
- Okłamałeś mnie. Nie sądzę, że powinnam cię słuchać.
Ona nawet na mnie nie patrzy. Przygryzam wargę, oblizując po chwili usta.
Pieprzyć to.
Biorę jej palce w dłoń i ściskam je po to, by na mnie spojrzała. Wzdryga się i chce się wyszarpać, ale zbyt mocno ją trzymam.
- Puść mnie - chrząka, przenosząc wzrok na nasze ręce.
Kręcę głową.
- Nie, nie puszczę cię - zaciskam zęby. - Dowiedziałem się o wszystkim chwilę przed tobą.
- Puść - powtarza bez wyrazu, wciągając dolną wargę do środka.
Krzywię się.
- Nie puszczę cię - mówię znowu, tym razem bardziej stanowczo. - Musisz zrozumieć, że to dla mnie też jest ciężkie, ale musimy przetrwać to razem.
- Nie - prycha pod nosem. - Dla ciebie to wcale nie jest ciężkie.
- Co?
- Wcale nie jest ci przykro, Justin, to ja chciałam tego dziecka, ty za wszelką cenę chciałeś się go pozbyć - rzuca, a w jej oczach dostrzegam łzy.
Nabieram powietrza w usta, zaczynając masować jej dłoń. Cały czas jest spięta.
- Nie mów tak - wzdycham głęboko. Nie chcę, żeby miała rację, ale chyba zbyt dobrze wiemy, że to ona wygrywa. - Ja po prostu bałem się, że cię stracę - mamroczę cicho.
Unoszę na nią spojrzenie, ale wciąż jest niczym nietknięta. Wolną dłonią starła łzy i wróciła do spoglądania na ścianę.
- Przestań, proszę - przygryzam wargę. - Jesteś dla mnie najważniejsza i nie chcę, żebyśmy kłócili się teraz, kiedy cię odzyskałem. Chciałem ci powiedzieć, ale okłamałem cię dlatego, że bardzo się bałem. To było dla mnie trudne. Tak strasznie cieszyłem się, że żyjesz, nie chciałem tego zepsuć.
Wciąga policzki do środka. Chyba mija wieczność, zanim na mnie spogląda. Jej wyraz twarzy jest nieodgadniony. Nie mam pojęcia, czy bardziej chce mnie przytulić, czy uderzyć.
- Wiesz, że nie chcę cię skrzywdzić - kontynuuję, podczas, gdy ona wciąż milczy. Podnoszę jej dłoń do ust i ponownie całuję, na co Suzanne przymyka powieki.
- Wiem - odpowiada w końcu. Jej głos się załamuje, a z oczu zaczynają płynąć łzy.
Automatycznie podnoszę się z miejsca i nachylam nad nią, ujmując jej twarz w dłonie. Nie wiem, czy to możliwe, ale wydaje mi się jeszcze drobniejsza niż wtedy, kiedy trzymałem ją tak ostatni raz. Opieram czoło o jej, subtelnie zamykając swoje oczy. Kciukami ścieram łzy z jej policzków, zaczynając zataczać okrężne kółka na jej skórze. Czuję dreszcze wywoływane przez mój dotyk.
- Kocham cię - mówię, wypuszczając powietrze z ust. - Naprawdę cię kocham i naprawdę mi przykro. Nie chcę, żebyś cierpiała. Musimy przez to przejść.
Powoli, niemalże nieodczuwalnie kiwa głową.
- Wiem. Przepraszam - szepce cicho.
Nie powinna tego mówić. Nie chcę, by za wszystko się obwiniała.
Nie, żebym sam tego nie robił, ale akurat ja na to zasłużyłem.
Przechylam głowę i niespodziewanie ją całuję. Marszczę czoło przez wszystkie uczucia, jakie w to wlewam. Suzanne podnosi dłonie i kładzie je na moich bicepsach, wbijając paznokcie w moją koszulkę. Wydajemy z siebie pojedynczy jęk, spragnieni własnych smaków i bliskości.
Odrywam się od niej, świadomy, że jest zbyt przemęczona, by ciągnąć to jeszcze dłużej.
- Nie przepraszaj mnie - odpowiadam jeszcze, głaszcząc jedną ręką jej policzek i odgarniając z niego kosmyki jej włosów. - W przyszłości urodzisz jeszcze nasze dziecko - lekko się uśmiecham, oblizując usta.
Unosi brew, głęboko zaciągając się powietrzem.
- Obiecujesz? - pyta niepewnie.
Od razu kiwam głową, przykładając wargi do jej czoła.
- Obiecuję.