19 maj 2016

Rozdział dziewięćdziesiąty dziewiąty

KONIECZNIE: PLAYLISTA

I pamiętajcie, że Was kocham. Nie wińcie mnie za nic. To trudny rozdział (i w dodatku najdłuższy w historii tego fanfika: ponad 10 tysięcy słów AAAA).



Nie pamiętam niczego z drogi, jaką pokonałem spod domu Suzanne do szpitala, którego adres podała mi Hannah w wiadomości tekstowej. Cały czas miałem wrażenie, że jadę na oślep, ale w końcu udało mi się dotrzeć na miejsce. Wyczuwam, że jestem bardziej zdenerwowany niż zazwyczaj, ale z drugiej strony przestałem myśleć racjonalnie - działam jak robot.Wpadam do budynku i od razu biegnę w stronę recepcji.
Jestem tak rozkojarzony, że nie zauważam ludzi, jakich mijam, przez co niemalże wpadam na jedną ze staruszek. Mamroczę pod nosem przeprosiny i docieram do lady, zza której uśmiecha się do mnie młoda kobieta.
- W czym mog...
- Suzanne Collins - dyszę ciężko. Zaciskam palce na blacie, wpatrując się w nią.
Wzdycha i przechyla głowę w bok.
- Jest pan kimś z rodziny? - pyta, wstukując na klawiaturę nazwisko mojej dziewczyny i przesuwając wzrokiem po literkach. Mam ochotę wyrwać monitor i sam przejrzeć wszystko, co jest tam napisane.
- Jestem jej chłopakiem.
Wzrusza niedbale ramionami.
- Przykro mi - przełyka ślinę. Unosi lekko kąciki ust, by mi... ulżyć? Nie mam pojęcia, ale jeśli próbuje to zrobić, chyba jej nie wychodzi. - Nie mogę podawać takich informacji komuś, kto nie jest z rodziny.
Zaciskam pięści.
- Kurwa, chcę się tylko dowiedzieć, gdzie ona jest!
Kobieta unosi brew. Mam naprawdę, cholernego pecha z tymi pieprzonymi pielęgniarkami.
- Proszę się uspokoić - wypuszcza powoli powietrze z ust. Wiem, że to jej, kurwa, jebana praca, ale mogłaby nie mówić mi, że mam być teraz spokojny. - Naprawdę nie mogę panu powiedzieć.
- Chcę się dowiedzieć, gdzie jest moja dziewczyna, a wy nie możecie nic zrobić?! - krzyczę, po czym zaciskam usta, przełykając ślinę. Czuję moją napięta szczękę, gdy z prawej strony podchodzi do mnie ochroniarz.
- Muszę pana stąd wyprowadzić - mówi ponuro, chwytając mnie za ramię.
Mrużę oczy i odsuwam się od niego błyskawicznie, nie chcąc, by jeszcze raz położył na mnie łapska.
- Nie wyjdę stąd, dopóki nie dowiem się, gdzie ona jest - warczę. Nachylam się nad blatem, patrząc złowrogo na tę wredną babę. - A co, jeśli ona nie ma nikogo oprócz mnie?! Co, jeśli nikt jej, kurwa, nie odwiedzi, tylko ja?! Nie przyszło ci to do głowy?! - dyszę.
Pielęgniarka unosi brew, a na jej policzki wkrada się rumieniec. Zagryza wargę i patrzy na ochroniarza, który dopiero co mnie trzymał. Kątem oka patrzę, jak potrząsa przecząco głową. Kobieta zmaga się sama ze sobą i widzę, że nie ma pojęcia, co zrobić.
- Proszę pana, chciałabym...
Nabieram powietrza w usta, by wykrzyczeć jej, że ma mi wszystko powiedzieć, ale nie jestem w stanie, słysząc za sobą inny głos.
- Justin!
Odwracam się na pięcie, marszcząc czoło. Moja siostra biegnie do mnie i od razu się na mnie rzuca, dotykając tyłu mojej głowy. Jest znacznie niższa ode mnie, więc żeby być w stanie mnie objąć, musi podciągać się, owijając nogi wokół mojego pasa.
- Hannah... - szepcę, rozchylając usta w szoku. No tak, ona do mnie dzwoniła, więc to logiczne, że tu jest. Ale... - Gdzie Suz?! - pytam głośniej, odchylając się, by spojrzeć na jej twarz. Od razu wstrzymuję oddech. Nigdy nie była w tak roztrzęsionym stanie.
Wpatruje się we mnie, po czym odwraca wzrok i rozluźnia uścisk, schodząc ze mnie. Przez to, co dzieje się wewnątrz mnie, nawet nie poczułem jej ciężaru.
- Ch... chodź - mamrocze, ściskając mnie za rękaw.
Przełykam ślinę i zerkam kątem oka na ochroniarza, który zaciska usta, odprowadzając mnie i moją siostrę wzrokiem. Nie mam pojęcia, czy jego serce się skruszyło, czy też nie, nie obchodzi mnie to. Chcę tylko zobaczyć moją dziewczynę.
Chwilę później przechodzimy przez drzwi jednego z oddziałów. Korytarz wygląda spokojnie - przechodzące pielęgniarki są uśmiechnięte i zapisują coś na swoich kartkach. Niektóre rozmawiają ze sobą, a gdy spoglądam na ich twarze, jestem pewien, że tematem pogaduszek jest nowa kiecka w sklepie albo przystojny aktor.
Nic, co wiązałoby się z życiem pacjentów. Nic, co obchodziłoby kogokolwiek przeżywającego osobistą tragedię.
Nagle Hannah się zatrzymuje i patrzy na mnie.
- Gdzie ona jest? - powtarzam spokojniej, widząc, jakie to dla niej trudne. Chcę, by po prostu zaprowadziła mnie do Suzanne. Może tu zostać, jeśli nie chce na nią patrzeć, ale ja chcę porozmawiać z moją dziewczyną.
- O... perują - zaczyna się trząść i wpada w moje ramiona, ściskając materiał czarnej koszulki w dłoniach. - Ona... j-jest op-p...erowana - wybucha płaczem, kręcąc głową.
- Jak to operują? - syczę, zaciskając pięści.
- Przecież r-rodzi... J-ja... Tak strasznie się... wystraszyłam - łka, pociągając nosem przy moim mostku. - T-to było... straszne. Zaczęła jej... lecieć... krew i t-ta wod...a - mamrocze, na co zaciskam usta.
- Przestań płakać - prawie warczę. Chcę, żeby była w stanie zbudować normalne zdanie, inaczej nasza rozmowa nie będzie miała sensu.
Kładę jej dłoń na plecach, próbując jakoś ją pocieszyć, ale nie umiem mówić komuś, że wszystko jest dobrze, kiedy sam się denerwuję. Kurwa, myślałem, że porozmawiam z Suzanne. Zobaczę się z nią. Ale to niemożliwe, bo jest, kurwa jebana mać, operowana!
- P-przepras-zam - jęczy Hannah, zaciągając się powietrzem.
Kurwa, ona naprawdę jest operowana.
- J-Justin, nie w-wiedziałam, jak m-am jej pom...óc...
To znaczy, że się z nią nie zobaczę.
- Mówił...a, że ją b-boli... J-ja...
 Zaraz, czyli nie zobaczę jej już...
- K-karetka przyjechała najszyb-bciej jak się d-dało.
...nigdy.
Błyskawicznie odpycham od siebie Hannah i chwytam jej ramiona, potrząsając nią kilkakrotnie.
- Uspokój się, kurwa! - krzyczę na całe gardło, patrząc na jej twarz. Jest cała czerwona i mokra od płaczu. Wciąga do środka dolną wargę, patrząc na mnie. Stara się ze wszystkich sił powstrzymać łzy, ale to nic nie daje, są silniejsze od niej i zaczynają same spływać po jej policzkach. - Przestań ryczeć! Nie możesz ze mną gadać, kiedy się tak zachowujesz! - ruszam nią, by się ocknęła, ale jest jak w transie. Nie pomaga mi. - Wyjdź stąd, kurwa, musisz się przewietrzyć!
Puszczam ją i robię krok w tył, opuszczając ręce wzdłuż ciała. Odwracam się do niej tyłem, nie chcąc patrzeć na twarz, która sprawia, że w moim sercu czuję jeszcze większy ból. Ostatnio, kiedy tak płakała, rodzice powiedzieli jej, że ma usunąć ciążę. Tylko wtedy, zamiast mnie przytulać, rzucała we mnie książkami i innymi ciężkimi przedmiotami.
Zaciskam pięści, przymykając oczy. Nie mogę racjonalnie myśleć. Czuję się tak, jakby wszystkie niegodziwości losu spłynęły właśnie na mnie. Rozszerzam powieki, a pierwsze, czym widzę, jest biała ściana. Unoszę rękę i uderzam w twardy mur z całej siły, wydając z siebie przeraźliwy krzyk.
Przez przedramię przechodzi okropny ból. Napinam szczękę, po czym wypuszczam powietrze z ust, opierając czoło o ścianę, w którą dopiero co walnąłem. Dyszę ciężko. Kręci mi się w głowie i mam wrażenie, że nie jestem w stanie złapać tchu.
Ruszam głową, jakbym próbował ją sobie rozmasować na skutek ocierania o fasadę.
Zerkam przez ramię. Hannah siedzi na krześle, dalej od miejsca, w którym niedawno stała. Zagryza dolną wargę i bawi się palcami, trzymając je na kolanach. Pojedynczy ruch jej ramion wskazuje na to, że próbuje zaczerpnąć kilka wdechów naraz, starając się nie płakać. Świadomość, że mnie nie posłuchała i nie wyszła na zewnątrz, podjudza mnie, bym okazał jej większe współczucie. Nie mam pojęcia, czy chciała ze mną zostać, czy po prostu nie miała ochoty wychodzić. Ale przynajmniej mam to poczucie, że nie zostałem sam.
Wszystkie pielęgniarki, które wcześniej się tędy przechadzały, nagle gdzieś zniknęły. Korytarz nie jest szerszy niż dłuższy, jednak by go pokonać, i tak potrzeba kilkunastu metrów.
Na końcu zauważam podwójne drzwi z mleczną szybą, zza której nie można nic dostrzec. Zapalona nad nimi czerwona lampka sygnalizuje, że wewnątrz coś się dzieje i nie wolno przeszkadzać. Dopiero teraz widzę wielki napis informujący, co tak naprawdę jest w środku. Blok operacyjny.
Nie mam pojęcia, w jaki sposób moje nogi zaczęły iść, ale nie interesuje mnie to. Prowadzą mnie prosto pod drzwi. Nie, prowadzą to złe określenie. Gdyby tak było, drogę pokonałbym w długim odstępie czasowym. Ja natomiast biegnę.
- Suzanne! - krzyczę, waląc otwartą dłonią w szybę. - Suzanne! - szarpię za klamkę, ale na darmo: jest zamknięta od wewnątrz.
Ona musi mnie słyszeć. Przecież to niemożliwe, by tak po prostu tam była bez możliwości kontaktu ze mną. Musi mieć świadomość, że jestem po drugiej stronie.
- Suzanne! - powtarzam nawoływanie. - Suzanne! - z każdą próbą mój głos staje się bardziej załamany. Czuję, jak nogi się pode mną uginają. Chwilę później opadam na kolana, opierając się czołem o drzwi. - Suzanne... - szepcę zduszonym tembrem. Odwracam się tak, że teraz plecy służą za moją podpórkę. Podciągam wyżej kolana i opieram o nie swoje łokcie, unosząc dłonie do twarzy. Energicznie o nią pocieram, przy okazji szarpiąc za końcówki włosów.
Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
Boże, który to był miesiąc?! Ósmy?! Czy to aby nie za wcześnie, by rodzić?! Wszystkie podręczniki zgodnie pieprzą, że ciąża trwa dziewięć miesięcy. Więc, co to, kurwa, za ewenement, by rodzić w ósmym?!
Suzanne miała przed sobą zbyt wiele życia, by tak po prostu teraz odejść. Nie może mnie zostawić. Nie może zostawić Jaxona. Nie może zostawić Britney, swojej matki, ojca. Nie może zostawić pracy, nie może zmarnować wszystkich lat, jakie spędziła na uczelni bądź w studiu tanecznym. Nawet tego do końca nie wykorzystaliśmy. Kiedy ostatnim razem chcieliśmy zatańczyć, byłem zbyt pijany, by poznać jej całkowite możliwości, a ona zbyt ciężarna, by się rozwinąć.
To ja doprowadziłem ją do tego stanu. Gdyby nie ja, nigdy by się to nie zdarzyło. Nigdy nie zaszłaby w ciążę w tym wieku. Miała z pewnością inne plany na przyszłość: chciała założyć normalną rodzinę  z normalnym facetem, który nie byłby tak popieprzony, by wciągać ją w mroczne zagadki przeszłości. Chciała mieć dziecko, ale dopiero po ślubie - idealnym ślubie na plaży, w skromnym gronie najbliższych przyjaciół. Bez hucznego wesela, bez fajerwerków o północy, bez beznadziejnego zespołu. Chciała mieć naturalne, piękne kwiaty we włosach i długą, białą suknię. Chciała się uśmiechać, idąc do swojego wybranka w rytm Ave Maria. Chciała chwycić go za rękę, nieśmiało się zarumienić i wypowiedzieć słowa przysięgi, modląc się przy tym, by nie rozmazać tuszu. Chciała mieć to wszystko, ale nie będzie mieć.
Przeze mnie.
Straciłem ją trzy razy, a teraz stracę czwarty.
Pierwszego razu, byłem zbyt egoistycznym dupkiem, by przyjmować do siebie jakiekolwiek uczucia. Skurwiel żyjący we mnie odpychał wszelakie emocje. Uderzyłem Suzanne, popychając ją na ścianę. Waliłem jej głową o zimną powierzchnię, pomimo tego, że jedyne, co widziałem w jej oczach, to strach. Nienawidziłem jej i najchętniej bym ją wtedy zabił. Krzywię się na samo wspomnienie tego, jak wtedy na mnie patrzyła. Potrzebowała bliskości, miłości i zrozumienia. Trzy rzeczy, których nie była w stanie ode mnie dostać, bo ja nie mogłem ich jej ofiarować.
 - Zostawiasz nas? - Jaxon rozszerza oczy.
- Zostawiam twojego tatę - wzdycha. - Jeśli będziesz chciał się ze mną zobaczyć, to spełnię twoją prośbę. Wystarczy, że powiesz tacie, żeby cię do mnie przywiózł. Okej?
Tak, kurwa, jasne. Widzę, jak ją to wiele kosztuje. Mnie także będzie, jeśli Jaxon mnie o to kiedykolwiek poprosi. Zobaczenie Suzanne po tym wszystkim będzie dla mnie ciosem.
- Suzanne, nie musisz... - zaczynam, ale mi przerywa, kręcąc głową i podnosząc się.
- Jesteś skończonym dupkiem, Justin. Żałuję każdego dnia spędzonego z tobą. Żałuję, że cię pokochałam, żałuję, że tak zawróciłeś mi w głowie. Jeśli mogłabym cofnąć czas, z pewnością bym to zrobiła, by nigdy cię nie spotkać - warczy, ale głos jej się łamie. - Ufałam ci, naprawdę ci ufałam, a ty mnie wykorzystałeś. Udowodniłam ci, że jestem jak każda inna dziewczyna na świecie, którą tak łatwo owijasz sobie wokół palca. I te wszystkie teksty, że nie mogłeś mnie dotknąć? Błagam cię, Justin, dobrze wiemy, że i tak byś mnie do siebie sprzymierzył. Rozkochałbyś mnie w sobie i wyrzucił jak śmiecia. Bawi cię to? To jakieś twoje hobby? - pociąga kilkakrotnie nosem, kręcąc głową, a kilka kosmyków jej włosów przykleja się do jej mokrych od łez policzków.
Prostuję się, nie odrywając wzroku od jej twarzy.
- Suzanne, ja tylko...
- Co? - pyta kpiąco. - No powiedz, Justin! Powiedz, że to cię cieszy! Przecież i tak powinnam ci wybaczyć. Inni dla przyjemności łowią ryby, inni nawet dla przyjemności zabijają. A ty wykorzystujesz kobiety! Przecież to nic takiego!
Co mam jej odpowiedzieć? Naprawdę dla mnie to jest... albo było... nic takiego. I nawet mi nie zależało. Ale teraz, po jej słowach, coś się we mnie kruszy.

Tak, to prawda. Po tych słowach rzeczywiście zaczęło się we mnie kruszyć. Czułem gniew, ale czułem też przejmującą tęsknotę, którą odpychałem od siebie z całych sił, lecz na marne. Suzanne odeszła ode mnie, co było szokiem bardzo trudnym do przyjęcia. Nikt wcześniej ode mnie nie odszedł. Nikt mnie tak nie potraktował. Musiałem o nią zawalczyć, bo było w niej coś, co nie dawało mi spokoju. Była pierwszą kobietą, która mi się postawiła. Chyba to ruszyło mnie najbardziej.
Drugi raz był nieco trudniejszy. Dowiedziałem się, że nie żyje.
- Proszę pana! - słyszę za sobą, więc staję jak wryty i odwracam się przez ramię.
Na korytarzu stoi dosyć młoda pielęgniarka. Jest niższa i z pewnością młodsza ode mnie. Ubrana w biały kombinezon, z czepkiem na głowie jak w starych serialach, przygląda mi się badawczo i powoli do mnie podchodzi.
- Ja... - zaczynam, ale gdy przede mną staje, natychmiast czuję, że pomoże mi coś zdziałać. Wygląda na dość zlęknioną, więc powinna zrobić to, o co ją poproszę. - Szukam swojej dziewczyny.
- Dziewczyny? - unosi brwi i przełyka ślinę, przyglądając mi się. - Nie powinien pan leżeć w łóżku? Jest trzecia w nocy.
- Nie - odpowiadam spokojnie. - Szukam swojej dziewczyny - powtarzam z naciskiem, oblizując dolną wargę. Dopiero teraz czuję, jaka była spierzchnięta.
- Niestety, nie mogę pana do niej zaprowadzić.
Przełykam nerwowo ślinę. W głowie od razu mam najczarniejsze scenariusze.
- Dlaczego?
- Pana dziewczyna...
Z ruchu jej warg widzę, co powiedziała, ale wcale tego nie usłyszałem. Wpatruję się osłupiały w jej usta, próbując znaleźć jakieś konkretne myśli, ale mój umysł pracuje na spowolnionych obrotach, a w dodatku potrafię myśleć tylko o jej pieprzonych ustach i o tym, dlaczego ich, kurwa, nie zamknęła.
- Słucham? - pytam z niedowierzaniem.
- To, co powiedziałam - wypuszcza powietrze, patrząc na mnie z politowaniem. - Pańska dziewczyna nie żyje.

Wiem, jak to absurdalnie brzmi. Nie żyje. Dwa proste słowa. Ale skoro wtedy okazały się prawdą, to może skoro usłyszę je dzisiaj, jakimś cudem również odpłyną w zapomnienie? Potem będę się tylko z tego śmiał, leżąc z Suzanne na łóżku i całując najdrobniejszy fragment jej delikatnej skóry. Kiedy dotarło to do mnie wtedy, byłem jeszcze gówniarzem, ale powoli się w niej zakochiwałem. Nie, ja już ją kochałem. Pragnąłem ją każdą cząstką i miałem wrażenie, że ktoś wystawia moje cierpienie na próbę. Ktoś chciał, bym przeżył takie katusze. Może musiałem po prostu zobaczyć, jak wiele mogę stracić przez swoją nieodpowiedzialność. Jak wiele mogę stracić przez swoje absurdalne czasem zachowanie. Jak wielką cenę muszę zapłacić za te wszystkie krzywdy, jakie jej wyrządziłem.
Trzeci raz był chyba najtrudniejszy i odbił się na mnie najbardziej.
- Co ty robisz? - pytam przerażony, gdy Suzanne sięga po swój płaszcz. Błyskawicznie do niej podchodzę i kładęjedłoń na ramieniu. - Odchodzisz?
Cała aura wokół nas automatycznie uległa zmianie.
- Odpowiedz mi - zbliżam się do niej ostrożnie. Domyślam się, że każdym gwałtownym ruchem mogę ją spłoszyć. - Suzanne...
- Zachowujesz się jak dziecko. - Przerywa mi szybko. Widzę w jej tęczówkach, jak bardzo ze sobą walczy. - Próbuję ci pomóc, ale nie umiem, kiedy któraś z twoich byłych ciągle wchodzi między nas.

Natychmiast zaciskam pięści. Dlaczego ona ciągle do tego wraca?!
- Ona ma kłopoty, rozumiesz?! - unoszę głos.
- Nie krzycz na mnie. Jestem w ciąży i nie mogę się denerwować.

Biorę głęboki wdech i kręcę z niedowierzaniem głową. Okej, może przegiąłem. Znowu.
- Odchodzisz? - powtarzam pytanie, patrząc na na nią. Niemalże wypalam w jej skórze dziurę swoim spojrzeniem. - Suzanne, błagam cię. - Głos mi się załamuje. Przysięgam, że tego nie chciałem. Ściskam jej dłonie, zasysając swoją dolną wargę. Ku mojej uciesze, nie wyszarpuje się. - Nie mogę być sam.
- Masz Megan i Jaxona - wywraca oczami. Tak, ona właśnie wywróciła oczami. Jakby to, o czym mówiliśmy, było najbardziej absurdalną rzeczą w moim życiu. - Gdzie on właściwie jest?
- W przedszkolu - szepcę.
Unosi brew, wyraźnie zaskoczona.
- Chodzi do przedszkola? Od kiedy?
- Czy to jest ważne? - przeczesuję włosy palcami. Nie mogę tak dłużej. Biorę ją w swoje ramiona, rozchylając szerzej usta. - Nie zostawiaj mnie, nie wytrzymam tego drugi raz.
Och, właściwie to trzeci, ale pieprzyć to. Nie musi wiedzieć o tej fatalnej pomyłce w szpitalu.
- Musisz wybrać którąś z nas, bo nie umiem żyć w tym całym bagnie razem z Megan.
Nieruchomieję cały, nie mogąc pojąć, że naprawdę to powiedziała. Puszczam ją, robiąc krok w tył.
- Każesz... każesz mi wybierać? - mój głos jest ledwo słyszalny.

- Przykro mi, Justin - zasysa wargę. - Chcesz, byśmy się tobą dzieliły?
- Nie dzielicie się. Łączą mnie z nią tylko kontakty przyjacielskie - prycham, a ona robi to samo.
- Z boku wygląda to trochę inaczej - zagryza wargę. Mam ochotę sam to zrobić. - Dzisiaj w nocy powiedziałeś, że mnie kochasz i...

Mrugam kilkakrotnie powiekami.
- Co? - mamroczę.
- No... - jest skonsternowana moją reakcją.
- Powiedziałem, że cię kocham? - rozchylam usta, a Suzanne automatycznie robię krok w tył i odwraca ode mnie wzrok.

Dlaczego tego nie pamiętam? Kurwa, to na pewno przez ten sen z Rebeccą. Głośno wyjawiłem Suzanne swoje uczucia, ale mam nadzieję, że powiedziałem tylko to. Nie chcę, by bardziej się martwiła i przeżywała to, co się stało. Głos więźnie mi w gardle, kiedy chcę powiedzieć, że naprawdę ją kocham. Że to, co mówiłem, było prawdziwe, nawet, jeśli myśli, że nie chcę tego pamiętać. Jezu, ona jest dla mnie wszystkim. Nie mogę jej stracić.
Ale straciłem. Mimo to, trzecie rozstanie odbiło się na mnie szczególnie, ponieważ zacząłem się o nią starać, jakby była jedyną kobietą na świecie, mimo, że nadal świadomy byłem swoich błędów. Na przykład tego, jak potraktowałem ją przy Megan. Suzanne wiele przeszła, ale z jednej strony nadal nie rozumiałem jej zachowania. Ze wszystkich sił próbowałem pokazać jej, że tylko ona się dla mnie liczy, a ona wciąż wskazywała na moją byłą. Po części, okej, sam byłem o nią zazdrosny. Lecz czułem się lekceważony, gdy mi nie ufała. Ja jej ufałem, jednak nienawidziłem wszystkich typów, którzy się przy niej kręcili, więc to w nich widziałem potencjalne zagrożenie.
Jeśli teraz stracę ją czwarty raz, to będzie tak, jakby wszystkie poprzednie rozstania złączyły się w jedno. Tylko, że poprzednio miałem jakąś alternatywę - wiedziałem, że zawsze mogę ją odszukać i zawalczyć, jednak teraz nie mam tej możliwości. Odejdzie na zawsze.
Kątem oka dostrzegam cień przy moich nogach. Gdy podnoszę głowę, widzę Hannah. Ma jaśniejszą twarz, nieco się uspokoiła, ale nadal jest przygnębiona. Zauważam, że założyła okulary, które wcześniej musiała ściągnąć przez nadmiar łez. Schyla się i siada obok mnie, również podciągając kolana do góry.
Marszczę czoło, obserwując ją. Nie mówi nic. Wyciąga rękę i chwyta moją dłoń, splatając nasze palce. Ten gest jest tak niespodziewany, że cały zamieram. Nie trzymaliśmy się tak od... Zaraz, my nigdy się tak nie trzymaliśmy.
- Pewnie zastanawiasz się, czemu byłam z Suzanne - odzywa się nagle. Moje myśli sprawiły, że się wyciszyłem, więc kiedy słyszę jej głos, prawie podskakuję.
Zapomniałem już, że w ogóle były razem. To znaczy, to ostatnie, o czym teraz myślałem, ale doceniam, że chce mówić. To przynajmniej sprowadzi mój umysł na inny tor.
Kiwam głową, czekając, aż sama będzie kontynuować. Przenoszę wzrok na nasze dłonie, które są teraz na jej kolanie. Moja jest nieproporcjonalnie ogromna przy jej. Mimo to, wciąż jest głaskana, chociaż nawet ona na to nie zasługuje.
Otrząsam się. Dlaczego myślę o tym, na co zasługują poszczególne części mojego ciała?! Żadna z nich nie zasługuje na nic.
- Suzanne... - zaczyna, lecz bierze głęboki wdech i na chwilę się zatrzymuje. Ściska mnie mocniej, na co przekręca mi się w żołądku. - Suzanne poprosiła, bym pojechała z nią za Yonkers.
Mrugam kilkakrotnie powiekami.
- Za Yonkers? - pytam i od razu chrząkam przez chrypę. - Po c... - chcę jeszcze dodać, ale głos nagle więźnie mi w gardle.
Rozszerzam powieki, łącząc fakty. Yonkers. Przedmieścia. Dom dziecka.
- Pojechałyście do domu dziecka?! - wybucham, wyszarpując rękę z dłoni Hannah. Odsuwam się od niej, czerwony ze złości. - Jak mogłaś ją tam zawieźć?! - podnoszę się na proste nogi, przeczesując energicznie włosy.
- Justin... - szepce Hannah, patrząc na mnie z dołu. - Uspokój się.
- Jak mam się uspokoić?! - warczę. - Zawiozłaś ją w miejsce, o którym najchętniej chciałbym zapomnieć! Zabrałaś ją do piekła! Co z ciebie za szmata?!
Hannah rozchyla usta, ale po chwili je zamyka, napinając szczękę.
- Szmata?! - piszczy, również podnosząc się na równe nogi. - Jak możesz nazywać mnie szmatą?! Gdzie byłeś przez te wszystkie lata, kiedy cię potrzebowałam?!
- Wyciągnąłem cię z narkotykowego gówna, nie pamiętasz?!
- Tak, z pomocą policji, która złapała moich dilerów!
- Załatwiłem ci prace społeczne zamiast poprawczaka! - niemalże pluję jej w twarz. - Mogłabyś mi być za to wdzięczna, suko!
- Powiedz jeszcze raz jakieś przezwisko w moją stronę, a...
- Co, dziwko?! - jęczę. - Myślisz, że nie wiem, że sypiałaś z połową facetów w tym mieście, tylko po to, żeby dostać dział...
Nie udaje mi się skończyć. Hannah uderza mnie w lewy policzek. Odchylam się, ale to nie koniec. Natychmiast chwyta mój podbródek i bije prawą stronę, a gdy syczę przez piekącą skórę, ona z całej pięści zadaje mi cios w nos. Odskakuję do tyłu, lekko się zataczając.
- Kurwa - syczę, pochylając się do przodu i dotykając ręką nosa, z którego zaczyna lecieć krew. - Odpierdoliło ci? - warczę cicho, patrząc na nią, po czym odchylam głowę do tyłu, starając się zatamować płynącą ciecz.
- Lepiej? - pyta Hannah, zbliżając się do mnie. Próbuję się odsunąć, ale ona szybko chwyta mnie za ramię. Jej ucisk jest silny i stanowczy. - Pochyl się do przodu, pójdę po pielęgniarkę.
Chcę powiedzieć, by nigdzie nie szła, bo sobie poradzę, jak, kurwa, zawsze, ale jej już nie ma. Wzdycham głęboko i syczę z bólu, pochylając się do przodu. Przygryzam wargę, przymykając powieki, a gdy je otwieram, ponownie widzę siostrę, tym razem w towarzystwie pielęgniarki. Obca kobieta ma na oko czterdzieści parę lat.
- Proszę iść za mną - rzuca i odwraca się, zerkając na mnie przez ramię.
Naprawdę, nie mam ochoty nigdzie się ruszać, ale chyba nie mam wyboru. Jęczę cicho i idę za nią razem z Hannah. Wchodzimy do małego gabineciku po drugiej stronie korytarza. Wygląda jak pokój pielęgniarki w podstawówce. Po lewej stronie stoi rząd białych, starych regałów, a po prawej łóżko z zieloną narzutą.
- Niech pan usiądzie - mówi pielęgniarka. Jej głos ma w sobie tyle wyrzutu, że mam ochotę coś jej zrobić.
Spełniam jej brutalny rozkaz, a ona zbliża się do mnie w mgnieniu oka i zaczyna opatrywać. Wydaję z siebie pojedyncze jęki i syki, gdy dotyka zranionych miejsc. Próbuję nie patrzeć na twarz kobiety - jest wyjątkowo przerażająca, ale w końcu doprowadza mnie do porządku.
- Już - wywraca oczami, odchodząc ode mnie. - Tylko proszę się zachowywać. Następnym razem naprawdę zawołam ochronę - burczy.
Rzucam jej pojedyncze podziękowanie i wychodzę z gabinetu razem z Hannah. Jedną dłonią trzymam lód w woreczku, który pielęgniarka kazała mi przyłożyć do nosa, a drugą przeczesuję włosy.
- Coś ty jej nagadała, że od razu nas nie wygoniła? - mrużę oczy, patrząc na siostrę.
Wzrusza niedbale ramionami.
- To korytarz tylko z blokiem operacyjnym i gabinetami lekarzy, bez łóżek pacjentów, więc nie przeszkadzaliśmy nikomu. Poza tym, powiedziałam jej, że czekamy na twoją dziewczynę i że to dla ciebie bardzo ważne. - Ostatnie słowa słyszę już ciszej, ponieważ Hannah odchodzi ode mnie, siadając na jednym z krzeseł.
Przez moment stoję jak zamurowany, gapiąc się na nią z szeroko otwartymi oczami, po czym w końcu robię ruch w jej stronę i siadam powoli obok, jakby bolały mnie wszystkie mięśnie, a nie tylko nos i policzki.
- Czemu mnie uderzyłaś? - pytam nagle, zerkając na siostrę kątem oka.
Przenosi na mnie pełne zawodu spojrzenie.
- A jak myślisz? Chciałam, żebyś się uspokoił, dupku - prycha.
Zaciskam usta, świadomy, że to, co wcześniej powiedziałem, nigdy nie powinno mieć miejsca. Wzdycham głęboko, oblizując spierzchnięte wargi.
- Przepraszam - mówię cicho.
- Wiesz, normalnie to w dupie miałabym twoje przeprosiny, ale teraz okej - wzrusza ramionami, przechylając głowę w bok. - Po prostu zanim zaczniesz wytykać moje błędy, najpierw spójrz na siebie, a przede wszystkim mnie wysłuchaj.
- Wiem. Przepraszam - szepcę ze skruchą i wolałbym już więcej tego nie powtarzać.
- Rzygam już tym słowem - Hannah unosi dłonie do góry, patrząc na mnie z pogardą. - Zrozumiałam jeden raz, wystarczy - wzdycha i lekko się uśmiecha, by nieco dodać mi otuchy, co chwytam jak haczyk. Delikatnie unoszę kąciki ust w górę, jednak to nie dosięga moich oczu.
- Dobra, więc po co tam pojechałyście? - wypuszczam powietrze z ust, chcąc poznać tę piekielną prawdę, jednak nie jestem pewien, czy ją zniosę. Suzanne chciała sobie pozwiedzać? Zobaczyć, jak dawniej mieszkałem? Poznać miejsce, które jest dla mnie horrorem? Jeśli na któreś z tych pytań odpowiedź brzmi "tak", to nie mam pojęcia, czy bardziej jestem zły na nią, czy na moją siostrę, że się na to wszystko zgodziła.
- Suzanne chciała porozmawiać z Rebeccą.
Hannah mówi to tak szybko, że dopiero po kilku chwilach trafia do mnie sens tego zdania. Cały się napinam, odkładając z wrażenia woreczek z lodem i kładąc go na swoich kolanach.
- C... co? - mamroczę, rozchylając szerzej usta.
- Chciała się zobaczyć z Rebeccą - wzdycha Hannah, unosząc swoje okulary w górę w taki sposób, że teraz trzymają jej włosy. - Też mnie to zdziwiło i skojarzyłam fakty dopiero, gdy zaczęła działać. Wcześniej nie spytałam, o co może chodzić, bo szczerze, byłam zbyt wstrząśnięta, że tam w ogóle jedziemy. Myślałam, że chce po prostu zob...
- Czekaj - kręcę głową, by się otrząsnąć i dać jej do zrozumienia, by przestała mówić. - Co masz na myśli, mówiąc, że zaczęła działać?
- Ach, no... Jakby to powiedzieć - Hannah wzrusza ramionami. - Rebecca została aresztowana.
Mrugam kilkakrotnie powiekami, po czym napinam szczękę, starając sobie to wszystko przetrawić.
- Aresztowana?
Hannah robi rozbawioną minę.
- Gdyby nie był to ten sam dom, spytałabym, gdzie się wychowałeś - wywraca oczami. - Ile razy można ci coś powtarzać, czubku?
- Sorry - prycham. - Po prostu trudno przyjąć coś takiego do wiadomości. Mogłabyś to uszanować i wszystko mi opowiedzieć? - pytam z wyrzutem.
Macha lekceważąco ręką i kiwa głową, zakładając nogę na nogę. Mrużę oczy na ten widok. Rzadko mogę u niej zaobserwować jakieś dziewczęce odruchy, to raczej twarda osoba i jestem przekonany, że w poprzednim wcieleniu była facetem.
- Zacznę od początku.
- Dobry pomysł.
Uderza mnie w bok.
- Nie przerywaj mi!
- Okej, okej - wzdycham, podnosząc dłonie w obronnym geście. - Mów.
- Suzanne wieczorem w Boże Narodzenie wysłała mi SMS, czy mam czas następnego dnia i żebym się odezwała, jak ze wszystkim się uporam.
- I zrobiłaś, o co cię prosiła?
Unosi brew.
- A jak w przeciwnym razie byśmy się spotkały? Jezu, jesteś takim kretynem.
Prycham pod nosem, ale nic już nie mówię, nie chcąc ponownie jej zwyzywać. Zresztą, jej uderzenia i tak mi pomogły.
- Jak już mówiłam, nie pytałam, po co chce tam jechać, wydawało mi się to zbyt oczywiste. Może powiedziałeś jej coś więcej i chciała tylko zobaczyć, jak tam jest, tylko to przychodziło mi do głowy - wzrusza ramionami. - Weszłyśmy do sali, w której bawiliśmy się za czasów... no wiesz - przygryza wargę, nabierając powietrza w płuca. - Było tam około dziesięciorga dzieci. Szczerze, zdziwiłam się, że dom dziecka w ogóle był otwarty. Myślałam, że zamknęli go dawno temu. Ale nieważne. Poszłam do dzieci, a Suzanne od razu do opiekunki.
- Pani Finnigan? - przechylam głowę w bok.
- Oszalałeś - Hannah wywraca oczami. - Pani Finnigan jest już chyba na emeryturze. Była jakaś inna, której nie znam. Suzanne z nią pogadała, po czym mnie zawołała. Okazało się, że chce wezwać policję.
Drżę, gdy wymawia to zdanie, jednak ponownie nic nie mówię. Chcę mieć to już z głowy.
- Rebecca była w swoim gabinecie, rozumiesz? Gdy Suzanne mi powiedziała, nie wiedziałam, jak mam na to zareagować, ale byłam wstrząśnięta. No wiesz, przebywanie tak blisko tej... - krzywi się, po czym kręci głową. - W każdym razie, zadzwoniłyśmy po te psy.
- Słownictwo - prycham, lecz jestem rozbawiony jej doborem. Wywraca oczami i lekko chichocze, jednak po chwili poważnieje.
- Suzanne bardzo się bała. Powiedziała, że nie chce, żebyś zeznawał.
Marszczę czoło.
- Dlaczego?
- Po prostu nie chciała, żebyś znowu to przeżywał. - Hannah znowu sięga po moją dłoń. Chwyta ją, ściskając na pocieszenie. - Mimo, że nigdy nie mówiłeś, to wiem, co tam się działo, Justin. Ze mną było tak samo.
Spoglądam na nią i cały zamieram.
- Ciebie też...? - mamroczę, czując jak moje oczy podwajają rozmiary.
- Tak - szepce, kiwając powoli głową, po czym się prostuje, zabierając rękę. - W każdym razie policja przyjechała, a podejrzenia Suzanne okazały się prawdziwe. Rebecca akurat miała sesję i sam wiesz, co tam się odbywało.
Przełykam ślinę, nadal nie mogąc zebrać myśli po tym, co mi wyznała. Ona też była bita?! Czemu tego nie wiedziałem?! Nie mogę zrozumieć, że ta suka położyła rękę na mojej siostrze... Nawet, jeśli jesteśmy tylko przyrodnim rodzeństwem.
- Co dalej? - zachęcam, by kontynuowała.
- Złapali Rebeccę na gorącym uczynku. Kiedy ją wyprowadzili, nigdy wcześniej nie czułam takiego przerażenia - przełyka ślinę, błądząc wzrokiem po podłodze. - To znaczy, wiedziałam, że nic mi nie zrobi, ale wciąż czułam niepokój, jakby pomimo policjantów miała zaprowadzić mnie do swojego pokoiku i tam...
- Wiem - szepcę, sam biorąc jej dłoń w swoją. - Z pewnością czułbym się tak samo.
Wzdycha i patrzy na mnie, ssąc dolną wargę.
- Chcę złożyć zeznania.
- Co? - mrugam kilkakrotnie powiekami.
- Potrzebują na nią większych dowodów, Justin. Większej liczby osób.
Wciągam policzki do środka.
- Jeśli ty chcesz zeznawać, to ja też.
- Nie! - wyrywa mi się, kręcąc z przerażeniem głową. - Suzanne powiedziała mi, żebym zrobiła wszystko, by nie dopuścić cię na komisariat. Justin, ona naprawdę cię kocha.
- Wiem - odpowiadam ledwo słyszalnie, siadając prosto. Przerzucam woreczek z jednej dłoni do drugiej, napinając szczękę. - Ale nie mogę tak tego zostawić.
Słyszę ciche westchnięcie Hannah.
- Możesz. Ja się tym zajmę, okej?
Oblizuję usta, patrząc na nią.
- Nie chcę, by to znowu działo się w twojej głowie.
Nie odpowiada na to, co powiedziałem. Odsuwa się jeszcze bardziej, robiąc mi przestrzeń. Milczymy przez dłuższą chwilę, pochłonięci własnymi myślami, aż w końcu moja siostra zabiera głos:
- Suzanne powiedziała mi coś jeszcze, zanim zabrali ją do karetki. Chciała, żebym ci coś przekazała.
- Tak? - unoszę brew, od razu bardziej zaciekawiony.
- Powiedziała, że za wszelką cenę będzie walczyć.

*

Siedzę tutaj od czterech godzin, a mam wrażenie, że minęło kilka dni. Każda sekunda jest istnym cierpieniem dla mojego organizmu. Przeżywam katusze, rozmyślając o tym, co dzieje się z Suzanne na sali operacyjnej i dlaczego, do cholery, to trwa tak długo.
Hannah co chwila wstaje i chodzi niespokojnie po korytarzu. Gdy to robi, podnoszę na nią spojrzenie, lecz nie mam siły, by cokolwiek zrobić. Jestem pochylony do przodu, a na rozstawionych nieco kolanach oparłem swoje łokcie, plącząc ze sobą palce. Mrużę oczy, zerkając na swoje dłonie. Zaledwie rano trzymałem w ten sposób Suzanne. Śmialiśmy się, całowaliśmy, uprawialiśmy seks. Przysięgam, że nie chcę o tym myśleć. Chcę to zamknąć gdzieś głęboko w mojej głowie, nigdy do tego nie wracać, ale tak się nie da. Przecież wszystko jest świeże. Wszystko dzieje się teraz.
Hannah powiedziała, że zadzwoniła do mojej mamy, która obiecała, że przyjedzie po swojej pracy. Zakazałem jej zabierać ze sobą Jaxona - to miejsce nie jest dla niego odpowiednie. Zgodziła się ze mną, a ja od razu poczułem ucisk w klatce. Ostatnio wszystko, co związane ze mną jest nieodpowiednie dla Jaxona. Ciągle każę spędzać mu czas u moich rodziców. Na pewno nie jestem dobrym ojcem. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio spędziłem z synem czas. Mam na myśli coś, co robią tylko faceci. Moglibyśmy pójść na wesołe miasteczko, tor wyścigowy, kupić pizzę, popcorn, obejrzeć film akcji. Tak, moglibyśmy, gdybym wiedział, jak go wychowywać. Zastanawiając się nad tym, uświadamiam sobie, że nie poradzę sobie także z Anne. Nie wiem, czego potrzebują noworodki. Przy Jaxonie całą robotę odwalała Megan, a potem Jasmine. To one zajmowały się dzieciakiem, gdy ja przesiadywałem w pracy - wracałem i wszystko było gotowe, nie musiałem robić nic oprócz jedzenia i pieprzenia swoich kobiet.
Teraz zostanę sam. Nie będzie nikogo, kto mi pomoże, nie będzie nikogo, kto powie mi, co mam robić. Będę musiał czytać w internecie, jak przewinąć małe dziecko, czym je karmić... Zaraz, czy one nie potrzebują mleka matki?! W takim razie, kto nakarmi Anne, skoro jej matka umrze?!
Zaczynam się trząść. Przysięgam, przecież wiedziałem o tym, co się stanie, od kilku pieprzonych miesięcy. Wiedziałem, że wybrała śmierć zamiast mnie, wiedziałem, że chce oddać życie za swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Ale nie sądziłem, że to stanie się naprawdę. Ciągle żyłem w ogromnej bańce, napełniony szczęściem bliskiej osoby, aż w końcu... ktoś nam tę bańkę przebił. Nie chcę, żeby umierała. Na litość boską, nie chcę! Mogę się z nią kłócić, rozstawać i wracać, ale chcę, żeby żyła.
Zmarnowałem zbyt wiele na bycie skurwielem. Gdy w końcu chciałem to naprawić, Bóg mi to uniemożliwił, skracając mi czas do minimum. Pragnąłem działać szybko, nawet się jej oświadczyłem, myślałem, że wreszcie będę miał normalny, kościelny ślub, z uwagi na to, że poprzednie były cywilne. Nie wiązałem wiele z wiarą, ale Suzanne była katoliczką i z pewnością chciałaby czegoś tradycyjnego.
Była. Nie, kurwa, nie! Nie mogę tak myśleć. Ona jest. JEST.
Naprawdę nie mogę przyjąć do siebie tego, ile mi dała. Poświęciła zbyt wiele, szczególnie, gdy pojechała do Rebecci. Dlaczego mi tego nie powiedziała?! Skoro Hannah dostała SMS w wieczór Bożego Narodzenia, Suz musiała planować to wszystko znacznie wcześniej. Nie chciała mi tego wyznać, bo się mnie bała? Przełykam ślinę. Nie chciałem, by się mnie bała, więc mam nadzieję, że to jednak nie to. Chciała wsadzić Rebeccę za kratki. Chciała zrobić coś, na co przez tyle lat nikt się nie zdobył. Byłem tak wstrząśnięty domem dziecka, że gdy tylko stamtąd wyszedłem, pragnąłem o wszystkim zapomnieć i nigdy do tego nie wracać. Rebecca męczyła mnie w każdym koszmarze, biła, znęcała się nade mną... Ale nie chciałem nic mówić. Miałem nadzieję, że zrobi to za mnie ktoś inny. Ostatnie, o czym marzyłem, to spowiedź na komisariacie.
Suzanne jako pierwsza się mną w pełni zaopiekowała. Gdyby nie ona, wszystko we mnie wciąż byłoby ciemne i zimne. Zmieniła mnie na lepsze... A teraz tak po prostu mnie zostawi. Obiecała, że będzie walczyć. Prycham pod nosem. To niezależne od niej. Przecież istnieją zbyt małe szanse, by to wszystko się udało.
Odejdzie, zostawiając mnie jako rozbitego, zagubionego, miękkiego chłopca. Imperium, jakie budowałem przez tyle lat miało nauczyć mnie bycia statecznym i silnym. Owszem, nadal taki jestem. Ale Suzanne pokazała mi, że potrafię być też kochany i współczujący. Coś, co zawsze starałem się ukryć - za wszelką cenę.
Nagle drzwi na salę operacyjną się otwierają. Podskakuję i spoglądam w tamtą stronę. Automatycznie wstaję, gdy z wewnątrz wyłania się pielęgniarka. Ma na sobie jasny fartuch, gdzieniegdzie pokryty czerwonymi plamami. Unosi w górę dłonie, a ja zamieram. Są całe we krwi. Zaczynam się dusić, podczas kiedy ona robi niepewny krok w naszą stronę. Mija Hannah, która również wcześniej się podniosła.
Pielęgniarka to kobieta w wieku mojej matki. Jej związane włosy są rozczochrane, a czoło mokre od potu. Unosi na mnie spojrzenie, przygryzając wargę.
- Pan to Justin Bieber? Chłopak Suzanne Collins? - marszczy czoło.
Przełykam wstrząśnięty ślinę, ostrożnie kiwając głową, jakbym bał się, że jeśli zrobię to zbyt gwałtownie, coś złego się stanie.
Nie mogę zaczerpnąć tchu.
- Przykro mi - mówi. Dwa. Proste. Słowa. Jej głos jest tak załamany, że z wrażenia ponownie siadam. Nie chcę tego słuchać.
Kątem oka widzę, jak ode mnie odchodzi. Co? To wszystko?! Tak po prostu wyszła sobie z sali operacyjnej i powiedziała, że jej przykro?!
Co to znaczy?! Co to znaczy, że jej, kurwa, przykro?!
Idę za nią, potykając się o własne nogi. Zamyka za sobą drzwi na salę, a ja uderzam w nie z całej siły.
Trzęsę się. Cały się, kurwa, trzęsę. Opadam na kolana, czując łzy na policzkach. Otwieram usta i chcę krzyknąć, jednak głos więźnie mi w gardle. Chyba się duszę. Nie mam pojęcia, czy ktoś zażartował, odcinając dopływ powietrza, ale ja naprawdę nie jestem w stanie go wyczuć.
Stało się.
- Justin - Hannah dobiega do mnie, dotykając moich ramion. Szarpię się, wyrywając od niej. Nie chcę, żeby mnie dotykała.
Nie, nie, nie! To nie tak miało być.
- Justin! - powtarza moja siostra, ponownie mnie chwytając. Zaczyna mną potrząsać, ale odpycham ją od siebie.
- Nie! Zostaw mnie! - jęczę przeraźliwym głosem, wpadając w histerię. Łzy płyną strumieniami po moich policzkach, przez co ledwo widzę przygnębioną twarz siostry. - Zostaw mnie!
- Justin, proszę... - Hannah jest nieustępliwa. Znowu do mnie podchodzi, a ja mam ochotę wymierzyć jej cios w policzek.
Czy ona nie rozumie, kiedy mówię nie?!
- Justin! - błaga bezlitośnie, przytulając mnie do siebie. Chcę z nią walczyć, ale jakoś dziwnie tracę siły. Tak nagle, jakby ktoś wyłączył je za pomocą magicznego przycisku.
- Nie! Nie chcę! Nie! Nie! - powtarzam jak mantrę, obejmując swoją głowę dłońmi i zatykając sobie oczy. Jeszcze nigdy nie czułem tak ogromnego bólu.
- Justin, posłuchaj...
- Nie! To się nie dzieje! - gwałtownie chcę nabrać powietrza, ale mi nie wychodzi. Zbieram wszystkie siły, by krzyknąć następne słowa. - NIE! NIE! TO SIĘ NIE STAŁO! ONA ŻYJE! ŻYJE!
- Proszę...
- NIE! ONA ŻYJE! ONA NIE UMARŁA!
- Justin, obudź się!
Co? Obudzić się? Gdybym mógł, na pewno bym to zrobił. Już, kurwa, dawno, zanim w ogóle przyszedłem do tego okropnego szpitala.
- Justin, obudź się - Hannah szepce do mojego ucha, głaszcząc moją głowę.
Jej ruchy są tak spokojne, że niemalże od razu odpływam. Ból odpływa, tak samo jak Hannah. Obraz ciemnieje, a gdy znowu się przede mną pojawia, widzę korytarz z zupełnie innej perspektywy.
Tak jak wcześniej - siedzę na krześle, jednak jestem przechylony w jedną stronę. Ktoś mocno oplata mnie ramionami i trzyma przy sobie, przesuwając palcami po mych plecach. Mrugam kilkakrotnie powiekami, odchylając się.
Mama.
Ma zaniepokojone oczy, które po chwili się rozjaśniają, gdy załapujemy kontakt wzrokowy. Nie zabiera swoich dłoni. Ciągle trzyma mnie blisko w miarę możliwości.
- Mamo... - wyduszam z siebie. Mój głos jest kompletnie obcy, jakby ktoś inny mną sterował.
- Cśś - szepce, znowu mnie do siebie przyciągając. Uderzam niechcący o jej obojczyk i krzywię się, przełykając ślinę.
- Suzanne... - łapię powietrze, mimo, że i tak nie starcza mi na długo. Jestem wstrząśnięty tym, co się przed chwilą stało.
- Cśś - powtarza łagodnie. - To był tylko sen, skarbie.
Rozchylam szerzej powieki, odsuwając się od niej na taką odległość, by mogła cofnąć dłonie. Sen?
- Co? Jak to sen?  pytam gorączkowo. - To znaczy, że...
 Czyli Suzanne nie umarła? Suzanne żyje? Suzanne będzie ze mną?!
- Suzanne jest jeszcze operowana - przechyla głowę w bok, wzdychając głęboko. Podekscytowanie ulatuje z moich żył, jak powietrze z dmuchanego balona. Czyli będę musiał przeżywać to wszystko jeszcze raz: tym razem naprawdę.
Dziwię się na jej słowa.
- Jeszcze? Która jest godzina?
- Po dwudziestej drugiej. - Odpowiada, kładąc rękę na moim ramieniu. Ile my tu jesteśmy, do jasnej cholery?! Ile to jeszcze potrwa?! - Pomodliłam się.
Mrugam kilkakrotnie powiekami, przenosząc na nią spojrzenie.
Pomodliła się? Po co ludzie w ogóle się modlą? Przecież Bóg to przeżytek. Czy oni naprawdę wierzą, że w czymś to pomoże? Czy ludzie naprawdę, chodząc co niedzielę do kościoła, mają wrażenie, że działają w dobre imię? Że wszystkie ich problemy znikną, jakby pstryknęli palcem?
To wszystko bzdura. Niemożliwym jest, by ktoś, kto tak naprawdę nie istnieje, załatwił ich sprawy.
Przygryzam wargę, patrząc na mamę. Ma przymknięte oczy. Dopiero po chwili zauważam, że rusza ustami, wypowiadając bezgłośnie jakieś słowa. Wygląda na spokojniejszą, gdy to robi.
Chyba zaczynam wariować. Ten sen, to całe wyobrażenie... To było tak bardzo realistyczne. Jakby ktoś chciał mnie przygotować, chciał mnie przećwiczyć.
Hannah siedzi po drugiej stronie korytarza, wciąż ze spuszczoną głową. Chcę ją pocieszyć, ale nie potrafię. Nie umiem mówić, że będzie dobrze, bo nie będzie. Nie bez Suzanne.
- Mamo? - pytam nagle zachrypniętym głosem.
Chrząkam, gdy mama podryguje, patrząc na mnie bez żadnego wyrazu.
- Tak?
- Czy... - zaczynam, ale po chwili kręcę głową. Jezu, nie mogę. Dobra, zrobię to. Przynajmniej zajmę sobie czas. - Możesz... nauczyć mnie się modlić?
Przez chwilę nic nie mówi. Wpatruje się we mnie nieodgadnionym wzrokiem, jednak po upływie kilkunastu - może kilkudziesięciu - sekund kiwa powoli głową, lekko się uśmiechając.
- Tak.
Marszczę czoło. Okej, powiedziała, że tak. Co teraz?
- Więc... mam uklęknąć? Złożyć ręce do modlitwy? - unoszę brew.
Uśmiecha się lekko, jak tylko matka potrafi. Matka, która zostawiła mnie w domu dziecka. Matka, która miała mnie gdzieś, lecz teraz się mną opiekuje. Matka, która mnie kocha. Przynajmniej mam taką nadzieję.
- Nie, nie musisz. Poczuj to w sobie.
- Poczuć to w sobie?
- Mhm - oblizuje wargi. - Powiedz to, co czujesz.
Kręcę zdezorientowany głową.
- Mam nie mówić żadnej formułki?
- Nie. Bóg wysłucha każdej twojej prośby i rozterki, nawet, jeśli nie będzie to wyklepana na pamięć modlitwa. A nawet - dodaje, chwytając mój podbródek, bym zajrzał jej w oczy - szczególnie zwróci uwagę na słowa, które pochodzą prosto od ciebie. - Zabiera rękę z mojej brody i przykłada ją do czarnej koszulki, do miejsca, gdzie powinienem mieć serce, o ile jeszcze istnieje. - On chce usłyszeć wszystko stąd.
Przełykam ślinę. To, co powiedziała, brzmi jak jedna z tych dennych lekcji w telewizji religijnej. Dobra, dzięki za radę, ale co teraz? Chcę się zaśmiać sam do siebie, rzucić, że to nie ma sensu, ale nie umiem nic takiego wyznać.
- Boże. - Otwieram usta i od razu patrzę na moją mamę. Uśmiecha się, chcąc dodać mi otuchy.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz tego mówić. Wystarczy, że o tym pomyślisz.
Oblizuję wargi, wzdychając głęboko.
- Dawno przyjechałaś?
- Godzinę temu. Zasnąłeś, więc nie chciałam cię budzić - wzdycha i marszczy czoło, przyglądając mi się. - Co ci się stało w nos?
Unoszę zdziwiony brew i przykładam tam palce, a od razu, gdy to robię, syczę z bólu.
- Ach, to mój środek na uspokojenie - odpowiadam zgodnie z prawdą, prostując się na siedzeniu.
Mama kiwa głową, chociaż nie wiem, co zrozumiała przez słowa, które dopiero co powiedziałem.
- Nie wiń tego dziecka. - Prosi nagle.
Wzdrygam się.
- Co?
- To nie jego wina, że tak się stało. Obiecaj mi to, Justin.
- Jeszcze nic się nie stało! - podnoszę głos. - Suzanne musi przeżyć, obiecała mi to! Obiecała mi, że będzie walczyć, ona...
Mama ucisza mnie, obejmując moje dłonie.
- Uspokój się, Justin. Po prostu nie chcę, by to dziecko cierpiało tylko przez to, że będziesz tęsknił.
Kręcę przecząco głową.
- Przestań, mamo.
Nie mogę jej tego obiecać. Chcę powiedzieć, że nie będę tęsknił, bo Suzanne ze mną będzie, ale dobrze wiem, że to nieprawda. Mama klepie mnie po ramieniu, szepcąc coś, że będzie dobrze, po czym wstaje, odchodząc do Hannah. Przymykam powieki.
Naprawdę nie chcę tu być. Chcę, żeby to się już skończyło.
Boże, spraw, żeby to się skończyło.
Otrząsam się. Czy to nie absurd?! Ja przecież nie wierzę w Boga. A może wierzę? Może to, co było mi na siłę wpajane od dzieciństwa, gdzieś tam we mnie zostało?
Wciągam policzki do środka i napinam szczękę.
Boże. Jestem beznadziejny.
Okej, może to nie są odpowiednie słowa na początek modlitwy, ale przynajmniej wyrażają to, co naprawdę czuję.
Nie zasługuję na nic, co spotkało mnie w życiu. Z jednej strony dobrze, że teraz dzieje się tak, jak się dzieje - przeżywam to całe cierpienie, płaczę, trzęsę się... To w porządku w stosunku do mnie. Ale z drugiej strony, czy naprawdę muszę to jeszcze ciągnąć? Czy nie możesz mi, Boże, po prostu powiedzieć, co się dzieje? Nie możesz dać mi jakiegoś znaku, nie możesz tego wszystkiego skończyć?
Przez całe życie nie świadczyłem tego, co powinienem. Byłem złym człowiekiem, wykorzystywałem innych. Nie tylko moje kobiety. Wykorzystywałem wszystkich - także moich pracowników.
Wykorzystywałem Clowesa. Kiedy pierwszy raz go spotkałem, poszukiwał pracy. Wziąłem go do siebie, ale on okazał się za dobry. Rzadko się odzywał, co mi odpowiadało. Był na każde moje zawołanie, co też mi odpowiadało. To, jak się zachowywał, męczyło mnie samego do tego stopnia, że chciałem być jak on. Również chciałem tak się poświęcać, być bohaterem. Jednak mnie i Clowesa różniła zasadnicza rzecz - oprócz mnie, miał rodzinę. Jego żona, Clara... Nigdy nie poznałem jej osobiście, jednak widziałem ją na zdjęciach. Nie mam pojęcia, co w niej było, ale tak mnie irytowała, że zakazałem Clowesowi posiadania jej fotek w aucie. Doszło do tego, że trzymał je w ukryciu. Już wtedy chciałem dać sobie w mordę, ale on przecież nie protestował, gdy mu rozkazywałem. To znaczy, że nie miał nic do tego.
Tak, wtedy tak mi się wydawało, ale teraz wiem, że zrobiłem źle. Rodzina była dla niego wszystkim. Oprócz Clary miał dwie córki. Gdy go nie potrzebowałem, spędzał z nimi czas. A jak ja spędzałem swój? Na pewno nie z Jaxonem, ale o tym myślałem już wcześniej.
Nigdy nie sądziłem, że całe moje życie obróci się przeciwko mnie tego wieczoru. Kiedy rano nakładałem bluzę na lampę, by Suzanne nie bolały oczy, a potem, gdy sam gapiłem się na nią, czekając na odpowiedni moment jej pobudki, uznałbym za idiotę każdego, kto powiedziałby, że dzisiaj to stracę. Godziny dzieliły mnie od momentu, w którym ostatni raz spojrzałem w jej oczy. Szedłem na spotkanie z Bingleyem, myśląc, że wrócę niebawem, ale spotkanie się przedłużyło, a Suzanne wyszła... Powiedziała, że idzie do Britney. Dlaczego wtedy coś mnie nie tknęło?! Dlaczego zająłem się pieprzonymi dokumentami, zamiast od razu pojechać na miejsce, a potem sprawdzić, gdzie tak naprawdę jest moja dziewczyna?!
To nie twoja wina, słyszę w głowie. Od razu nią kręcę, pozwalając wypłynąć na wierzch swoim łzom.
To moja wina. Wszystko zniszczyłem, lecz mimo to...
Naprawdę chcę, żeby Suzanne ze mną była. Dobrze wiem, że nie znajdę nikogo, kto mógłby zakleić tę pustkę, jaką będę czuł, gdy ją stracę. Nikt swoim uśmiechem nie będzie mógł sprawić, że wszystkie moje problemy znikną. Gdy Suzanne była obok, nie czułem, że coś innego jest nie tak. Mogłem mieć mnóstwo kłopotów. Mogłem właśnie pozwalać na stratę firmy. Mogłem kłócić się z ojcem. Mogłem być męczony przez Megan, przez moje koszmary...
Ale Suzanne była ze mną. Nic innego mnie nie obchodziło, dopóki ze mną rozmawiała. Mogliśmy się sprzeczać, mogliśmy się ze sobą nie zgadzać... Lecz czułem jej obecność, zapach, smak... Wystarczyło, że położyła dłoń na moim policzku, a wszystko inne się rozpływało. Liczyła się tylko ona. Teraz też liczy się tylko ona. Potrzebuję, by pogłaskała mnie po plecach, wsunęła dłoń w moje włosy i wyszeptała, że to nic, że tak się dzieje. Że ona ze mną będzie. Że nie mogę się martwić, bo jeszcze przyjdzie dzień, kiedy się uśmiechnę.
Jednak to niemożliwe, ponieważ Suzanne jest operowana. Nie mam pojęcia, dlaczego to trwa tak długo i z jednej strony, proszę cię, Boże, by to się skończyło. Ale z drugiej, dobrze wiem, że gdy to się skończy, końca dobiegnie także moje istnienie na ziemi. To nie będzie takie samo zatrzymanie serca, jakie czułem, kiedy się rozstawaliśmy. Teraz naprawdę przestanę istnieć - zostanie tylko moje ciało, kompletnie bezużyteczne. Bo jej już tutaj nie będzie.
Jestem zagubiony. Bardzo zagubiony i jedyne, czego potrzebuję, to żebyś mi ulżył, Boże. Pokazał, że jest jakieś wyjście z tej sytuacji. Zerwał ze mnie kajdany, wyzwolił mnie w pewien sposób. Przepraszam. Tylko to jestem w stanie pomyśleć.
Przecieram dłonią łzy i ciągnę za końcówki włosów, od nowa cicho płacząc. Przepraszam. Jedno słowo, a ma tak ogromny wymiar. Można przepraszać za jedynkę w szkole, można przepraszać za stłuczone szkło, można przepraszać za pyskowanie. Można przepraszać za to wszystko razem i jeszcze więcej. Można przepraszać i nie czuć się spełnionym. Można też przepraszać i czuć całkowitą ulgę. Przeprosiny są jak dmuchawce - ładne, rosną w błyskawicznym tempie, lecz niszczą się jeszcze szybciej.
Nie wiem, w jakim punkcie jestem. Chcę się zmienić. Chcę być dobry, ale bez niej to już nie będzie takie samo. Nie mogę być do końca odpowiedni, gdy brakuje we mnie jednego elementu - Suzanne.
Nie mam pojęcia, czy w ciebie wierzę, Boże, ale jeśli naprawdę istniejesz, udowodnij mi to.
Zaciskam powieki. Jestem zmęczony, gadam głupoty, myślę głupoty. Jeszcze kilka dni temu uważałem, że szopka z powodu Bożego Narodzenia jest śmieszna i niepotrzebna, a teraz się modlę. I jeszcze poprosiłem swoją matkę, by mnie tego nauczyła, jakbym był w jakimś przedszkolu! Niedorzeczne, kurwa.
- Justin - słyszę nagle swoje imię, więc powoli otwieram powieki i przenoszę spojrzenie na to, skąd dobiega.
Mama patrzy na mnie z drugiego końca korytarza. Mrużę oczy, by wyostrzyć sobie wzrok i wtedy dostrzegam też stojącą Hannah. Zerka na mnie, to na...
Wszystko dzieje się zbyt szybko.
Drzwi na salę operacyjną otwierają się z hukiem, a z wewnątrz wychodzą lekarze - albo pielęgniarze, sam nie wiem. Ciągną za sobą łóżko na kółkach, wokół którego stoi jeszcze trójka doktorów. Patrzą na leżące nań ciało z wyraźnym niepokojem i mówią coś do siebie. Po ich twarzach poznaję, jak bardzo są wycieńczeni. Jeden trzyma wysoko kroplówkę, której rurka ciągnie się w dół, aż do...
Automatycznie podnoszę się z krzesła i niemal rzucam się w tamtym kierunku, lecz zostaję natychmiast odepchnięty przez jednego faceta.
- Musi pan zaczekać - warczy zwięźle. Po chwili znikają mi z pola widzenia, wychodząc z łóżkiem z korytarza.
Stoję tam jak zahipnotyzowany i dopiero po chwili dociera do mnie, że na tym łóżku leżała Suzanne. Przełykam ślinę. Powieki wciąż mam szeroko rozchylone. Nie mogę przecież czekać!
Nie patrząc na mamę i siostrę, zaczynam biec za tymi facetami, którzy właśnie wyprowadzili z sali operacyjnej moją dziewczynę. Jezu, nawet się na nią nie spojrzałem. Co to było, do cholery?!
Gdy wybiegam z korytarza, dostrzegam, że doktorzy wsiedli z Suzanne do windy. Drzwi zamykają mi się przed nosem. Warczę rozżalony i widzę, jak strzałki na górze pną się w górę. Nie czekam ani chwili - wybieram schody.
Wbiegam na kolejne piętro, ale winda nie zwalnia - pnie się jeszcze wyżej. Nie tracąc sił, o których nawet w tym momencie nie myślę, rzucam się w dalszą pogoń. Zatrzymuję się dopiero dwa kolejne piętra dalej. Pielęgniarze wyprowadzają łóżko, udając się na kolejny oddział. Tym razem nie zawracam sobie głowy doktorem. Wychylam się do przodu, dotykając materaca i patrząc na Suz.
Rozchylam szerzej powieki, obserwując jej bladą jak ściana skórę. Ma prześcieradło podciągnięte pod pachy - poza tym nie jest przykryta niczym, co wskazuje na jej nagość pod spodem. W okolicach obojczyka wbili jej igły - z każdej odchodzą inne, kolorowe żyłki. Dodatkowo ma tę piekielną kroplówkę, którą trzyma jeden z facetów. Przełykam ślinę, a do oczu napływają mi łzy. Jej twarz jest taka... nieobecna.
To się nie dzieje.
- Proszę się odsunąć - niemal krzyczy ten sam doktor, który wcześniej też zwrócił mi uwagę. Napinam szczękę, ale jestem w tak ciężkim szoku, że go słucham, tak po prostu go słucham.
Wcina mnie w podłogę. Chyba nie jestem w stanie się ruszyć i tylko patrzę, jak znikają za kolejnymi, przezroczystymi drzwiami. Dopiero po chwili dociera do mnie, że też powinienem tam iść.
Po drodze zaczepia mnie pielęgniarka, która pyta, gdzie mam zielonkawy płaszcz, jednak ja nawet jej nie odpowiadam. Idę jak zahipnotyzowany w stronę wielkiej szyby, za którą znajduje się moja dziewczyna. Właśnie podłączają ją do mnóstwa urządzeń, a ona nadal się nie rusza. Z daleka widzę, jak stojący obok monitor wskazuje na słabe bicie jej serca. To wszystko mi coś przypomina.
Na jedynym łóżku w środku zielono-niebieskawej sali, podłączona do miliona przyrządów monitorujących, leży Suzanne. Oddycha ciężko, co mogę stwierdzić ze względu na unoszącą się w górę klatkę piersiową. Ma zamknięte powieki, głowę zwróconą do góry, ręce puszczone wzdłuż ciała i włosy podniesione do góry, układające się dookoła głowy na poduszce. Nie mogę uwierzyć, że to Ona, dopóki nie dostrzegam Jej rodziców siedzących obok. Są w zielonych okryciach i mają na twarzach maski.
Tak, wtedy też było podobnie. Teraz jest właściwie tak samo - oprócz rodziców, oprócz masek na twarzach lekarzy. Oprócz okoliczności i oprócz tego co czuję: wtedy byłem najszczęśliwszy na świecie, teraz bardziej zaniepokojony.
Staję przy drzwiach, które otwierają się automatycznie. Robiąc krok do środka, zaciskam pięści.
- Suzanne... - szepcę, nie zważając na to, że w środku jest jeszcze mnóstwo innych osób.
Mój głos jest ledwo słyszalny, toteż nikt nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, dopóki całkowicie nie zbliżam się do łóżka.
Lekarz prostuje się i zagradza mi drogę.
- Musi pan stąd wyjść - chrząka. Wychylam się, obserwując zza jego ramion moją dziewczynę.
- Czy ona...
- Proszę opuścić salę - powtarza, co jeszcze bardziej mnie wkurza.
- Czy wszystko już z nią dobrze?
Znowu chce mnie wygonić, ale wtedy napotykamy się spojrzeniami. Marszczy czoło, widząc to, jak bardzo się boję, po czym wypuszcza powietrze z ust.
- To kwestia czasu.
Unoszę brew.
- Jak to kwestia czasu?
- Suzanne przeszła bardzo ciężką operację, na skutek której jej organizm jest doszczętnie wyczerpany. Widzi pan - odwraca się, dłonią wskazując na mały komputerek - w jakim stanie jest jej serce. To kwestia czasu, kilku minut, może godzin, zanim...
Zgrzytam zębami.
- Nie możecie pozwolić jej umrzeć! - krzyczę, chwytając doktora za ramiona. - Nie możecie, to wasz pieprzony obowiązek!
Lekarz łapie mnie za ręce i wbija w nie swoje paznokcie, by mój ucisk zelżał.
- Musi się pan uspokoić. Naprawdę, nie możemy zrobić już nic. Teraz to jedynie czekanie. Przykro mi - wzdycha głęboko, przecierając swoją twarz. - Musi pan wyjść. Pańska obecność w niczym tu nie pomo...
Monitory nie dają mu dokończyć zdania. Odwraca się gwałtownie, słysząc donośne piski dobiegające z każdego urządzenia. Moje powieki podwajają rozmiary, gdy wokół łóżka Suzanne ustawia się czwórka osób - doktor i trzech pielęgniarzy. 
- Niech pan stąd wyjdzie! - krzyczy jakaś pielęgniarka, która właśnie wbiegła na salę z jakimś wózkiem. Kolejne urządzenia?!
- Co się stało?! - panikuję, znowu nie mogąc złapać oddechu.
- Zatrzymanie akcji serca! - krzyczy lekarz, zwracając się do kobiety. - Zaczynamy reanimację!
- Suzanne! - wydzieram się, nie wiedząc, co mógłbym zrobić, by jakoś jej pomóc. Ciągle jest tak samo nieobecna... A te piekielne przyrządy wydają z siebie te okropne piski!
- Niech pan stąd wyjdzie, do cholery - syczy pielęgniarz, zerkając na mnie przez ramię.
Robię krok w tył, jednak dopiero po kilku sekundach uświadamiam sobie, że ktoś mnie do tego zmusił - czyjeś silne dłonie oplecione są na mych ramionach i wyciągają mnie z sali.
Odwracam się jak poparzony i widzę przed sobą tatę.
- Co ty tu robisz?! - mamroczę rozkojarzony, ale zanim zdąży odpowiedzieć, macham lekceważąco dłonią. Szczerze, mam teraz w dupie to, co on tu robi.
Patrzę z powrotem na Suzanne i całą akcję. Stoimy przy samych drzwiach, a ja czuję, że nie mogę stąd wyjść.
- Ładuję - odzywa się pielęgniarka, pocierając o siebie metalowe części defibrylatora. Wciska je lekarzowi. - Naładowane do trzystu.
- Strzelam - komunikuje doktor, przyciskając urządzenie do klatki piersiowej Suzanne. Słyszymy pojedynczy pisk, a potem jej całe ciało zostaje poderwane w górę.
Przykładam sobie pięść do ust, gryząc ją z nerwów.
- Musisz stąd wyjść - słyszę ojca. Ciągnie mnie za ramię na korytarz, a zanim drzwi się zamykają, słyszę jeszcze jedno pisknięcie, po którym następuje wystrzał.
Przykładam ręce do szyby, uderzając w nią.
- Nie umieraj - mówię zrozpaczony, patrząc, jak w środku jest ratowane życie mojej dziewczyny.
Po spojrzeniach lekarza, jego niemych krzykach, zwiększaniu napędu defibrylatora, mogę się domyślić, że akcja jest trudna i jak na razie nieudolna. Wszystko jest takie dziwne - ja przeżywam tragedię i gdy na nich patrzę, mam wrażenie, jakbym oglądał stary film z Chaplinem.
- Błagam cię, Suzanne - czuję łzy na policzkach. Gryzę wargę do krwi. Naprawdę, nie chcę być tym pierdolonym mięczakiem, ale nie umiem panować nad swoimi emocjami. Nie teraz, nie tutaj. - Nie umieraj, błagam cię... Błagam cię!
- Justin! - słyszę po lewej stronie. Podskakuję na dźwięk głosu mojej siostry, a gdy spoglądam w jej kierunku, zaczyna do mnie biec. Za nią ustawia się matka, która zmierza do mnie nieco wolniej. - Cześć, tato - rzuca do ojca.
- Dziękuję, że zadzwoniłaś - odpowiada jej, co jeszcze bardziej mnie dziwi, jednak nie mam czasu się teraz nad tym zastanawiać.
Hannah dociera do szyby, a gdy widzi to, co ja, jej oczy się rozszerzają. Przykłada sobie dłonie do ust.
- O mój Boże... - szepce przerażona.
Mama staje z mojej drugiej strony i przyciąga mnie do siebie. Od razu się jej poddaję. Przytulam się do niej najmocniej jak umiem, lecz przez jej niższy wzrost to ona ukrywa się we mnie. Słyszę Hannah, która pociąga nosem, a po chwili również ląduje w mych ramionach. Ściskam je obie. Wszyscy się sobie wypłakujemy i na pewno z boku wyglądamy jak bohaterowie taniego romansu, ale mam to w dupie. Nie chcę patrzeć na to, co dzieje się na sali. Nie chcę patrzeć, jak odłączają Suzanne od tych wszystkich przyrządów. Jak stwierdzają, że akcja się skończyła, jak lekarz sprawdza zegarek na ścianie i mówi głośno czas zgonu. Nie chcę widzieć żadnej z tych rzeczy. Ojciec stoi z boku, ale na niego też nie mam ochoty patrzeć. Nie mam pojęcia, po co tu w ogóle przylazł i po co moja siostra go sprowadziła.
- Będzie dobrze, synku - szepce mama, pocierając moje plecy.
- Mamo... - udaje mi się wydusić. Mocno zaciskam powieki, kręcąc głową. - Tak b-bardzo się b-boj...ę - mamroczę, wypłakując się im.
- Cśś - próbują mnie uspokoić, ale ja naprawdę cały się trzęsę.
To, jak ona wyglądała...
Była taka bezbronna.
Taka delikatna.
Taka nieobecna, obca. Jakby była gdzieś obok.
Jakby to wszystko nie działo się wokół niej.
Nawet nie zapytałem o dziecko. Ale nie chcę o nie pytać, dopóki nie upewnię się, że wszystko będzie dobrze z Suzanne. W takim razie, boję się, że nie zapytam o nie nigdy...
Po upływie kolejnych czterdziestu sekund, a może nawet kilku godzin - straciłem poczucie czasu - słyszę odsuwane drzwi. Marszczę czoło i odrywam się od matki i siostry, odwracając w stronę lekarza.
Dopiero teraz mu się przyglądam.
To nie Rogers. W sumie, powinno być to dla mnie oczywistym. Rogers wcale nie musiał operować, zresztą, to inny szpital, więc nie wiem, dlaczego o nim pomyślałem. Facet jest starszy, wygląda na bardziej doświadczonego. Mimo to, widzę po jego twarzy, że jest ogromnie zmęczony. Przenosi spojrzenie z mojej matki i siostry, a gdy przed nim staję, wreszcie patrzy na mnie.
Pragnę krzyknąć, żeby się nie odzywał, bo chyba nie chcę znać prawdy. Zmieniłem zdanie - lepiej jest jak jest. Nie muszę wiedzieć. Nie chcę nawet spoglądać w stronę szyby ze strachu przed tym, co tam na mnie czeka.
Patrzę na jego dłonie. Nie są ubrudzone od krwi, jak te pielęgniarki z mojego snu. No tak, przecież wyjściem muszą je umyć, to logiczne.
Przełykam ślinę, wypuszczając powietrze z ust. Prostuję się i cały napinam, czekając. Mija kilka sekund, zanim doktor przemawia, a dla mnie trwa to wieczność.
Marszczę czoło. Widzę, że otworzył usta, widzę, że coś powiedział, ale nie mam pojęcia, co to było, bo go nie usłyszałem. Dlaczego, go, kurwa, nie słyszę?!
Nagle czuję, jak z prawej strony ktoś łapie mnie za dłoń. Cały drętwieję, a przez przedramię zaczynają przebiegać nieprzyjemne dreszcze. Tak, jakbym wcześniej był sparaliżowany, a teraz odzyskał sprawność.
Hannah rzuca się na moją szyję, a lekarz przygryza wargę, obserwując nas.
- C... co ty robisz? - mamroczę, chcąc odsunąć od siebie siostrę, ale jest zbyt silna.
- Powiedziała, że będzie walczyć!
Po chwili dociera do niej, że nie mam zamiaru odwzajemnić jej uścisku, więc staje na równe nogi, szeroko się uśmiechając. Mrugam kilkakrotnie powiekami.
- I co? - udaje mi się wydusić. Jestem w kompletnym szoku. W ogóle nie wiem, co się wokół mnie dzieje.
Hannah jeszcze bardziej się uśmiecha, pozwalając przy tym pojedynczym łzom wydostać się na zewnątrz oka.
- Udało jej się, Justin.

DSJFHKSJDFHKJSHDKFHSDHGKSDHFKGHSKJGHAFHK :D
DOBRA, TERAZ TAK SERIO :D CZY WY NAPRAWDĘ MYŚLELIŚCIE, ŻE JĄ ZABIJĘ?! NIGDY NIGDY NIGDY NIGDY! NIENAWIDZĘ TAKICH ZAKOŃCZEŃ :D
Nie mogłabym zrobić tego Justinowi, sobie i Wam.
Sama przeżywałam katusze, gdy w ulubionych fanfikach ginęła główny bohater. Jaki tego sens?! 
Nie lubię Suzanne. Okej, przyznaję się bez bicia, nie lubię postaci, którą sama stworzyłam, wiem, to może niedorzeczne, ale tak jest. Ale nie jestem takim potworem, by ją uśmiercać. 
POZA TYM ZACZYNAŁAM OD NIEJ I MAM ZAMIAR Z NIĄ SKOŃCZYĆ :D To ona jest w tym teamie, czy tego chcę, czy nie :D
Wybaczcie mi moje podniecenie, ale jestem tak podekscytowana całym zajściem, tym, że prawda w końcu wyszła na jaw po trzydziestu rozdziałów zwodzenia Was, że nie mogę się opanować :D Było super patrzeć na Wasze reakcje za każdym razem, kiedy poruszałam ten temat, gdy tak naprawdę wiedziałam, że nigdy nie zrobię tego, co Wam mówiłam.
KOOOOOCHAM WAS BARDZO, PAMIĘTAJCIE!!!!