9 lut 2014

Rozdział drugi

Dojeżdżamy na miejsce w pół godziny. Nerwowo zerkam na zegarek. Jasny gwint, jestem spóźniona cały kwadrans. Przypominam sobie w myślach słowa Britney. "Skończmy w połowie, bo jeszcze się spóźnisz". Och, cała Brit, zawsze o wszystkim pomyśli, a ja, idiotka, wolę zatańczyć całą choreografię niż przyjść punktualnie na spotkanie o pracę.
Zanim wysiadam, rozglądam się po osiedlu. Mój Boże... Nawet Josh nie ma tyle pieniędzy, by kupić tu dom. Wszystko jest takie perfekcyjne. Trawa doskonale przystrzyżona, równe domy, stojące obok, ale nie za blisko siebie, ta doskonale przygotowana do użytku droga. Upper West Side znajduje się na wzgórzu, więc jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, mieszkańcy tej dzielnicy mają idealny widok na panoramę miasta.
Jeszcze nigdy tu nie byłam, ale zbyt wiele o tym miejscu słyszałam. Britney opowiadała mi o nim, ponieważ Gary przyjechał tu kiedyś i robił reportaż. Zdjęcia nie oddawały jednak nawet w połowie tego, co widzę teraz.
Wręczam taksówkarzowi zasłużone pieniądze i wysiadam. Poprawiam na ramieniu swoją torebkę i biorę głęboki oddech.
Dom Bieberów jest wysoki, jednopiętrowy, z jasnej cegły. Widzę go nad szeroką, brązową bramą, której deski są zbyt blisko siebie, bym mogła cokolwiek dostrzec przez nią. Podchodzę bliżej i widzę dzwonek. Naciskam go jeden raz, bojąc się, że zaraz wybuchnie.
- Tak? - odzywa się damski głos.
Nachylam się, by lepiej mnie słyszała.
- Suzanne Collins - mówię głośno. - Przyszłam na umówione spotkanie o pracę.
- Proszę pokazać dowód.
Słucham? Gdzie mam go niby pokazać? Podnieść i machać we wszystkie strony?
Marszczę czoło i wyciągam z torebki dowód tożsamości. Podnoszę go w górę, nad bramą i czekam na dalsze instrukcje.
- Proszę go przystawić do kamery, panno Collins - upomina mnie kobieta. Zerkam jeszcze raz na dzwonek. Obok niego znajduje się mały, czarny punkcik.
Spalona ze wstydu, przykładam tam dowód i przystępuję z nogi na nogę. Świetnie zaczynasz, Suz.
- Proszę wejść - słyszę po upływie kilkunastu sekund.
Furtka, która znajduje się obok bramy, brzęczy przyjaźnie i domyślam się, że zdjęto z niej jakąś blokadę. Otwieram ją niepewnie i wkraczam na posesję.
Do machoniowych drzwi prowadzi mnie dróżka w kolorze bramy. Patrzę pod nogi i widzę, że jest wyłożona małymi cegiełkami. Cholera, ktoś się napracował. Ścieżki dotyka idealnie zielona i doskonale równo skoszona trawa. Zachwycam się jej pięknem do tego stopnia, że nie zauważam pierwszego schodka i potykam się o niego. Ląduję na kolana, podpieram się nadgarstkami i chwytam powietrze.
Oto ja, Suzanne Collins, w czym mogę służyć?
Wstaję szybko, mając nadzieję, że nikt mnie nie widział. Otrzepuję spodnie i widzę, że są upiaszczone w miejscach kolan. Cholera, tego to śliną nie zgarnę.
Nie mam jednak czasu na rozważania, ponieważ słyszę, jak ktoś otwiera drzwi.
Stoi przede mną średniego wzrostu kobieta, ubrana w czarną sukienkę z krótkimi rękawami. Na szyi wisi jej łańcuszek, zrobiony w tym samym stylu co bransoletka na nadgarstku. Ma przenikliwe oczy, jakby chciała wbić we mnie dziurę, ale mimo to jej uroda jest oszałamiająca. Z pewnością starsza ode mnie, może ma ponad czterdzieści lat. Widzę jej zmarszczki w okolicach oczu i ust. Ale dociera do mnie, że nie wiem dokładnie, ile moi pracodawcy mają lat, dlatego domyślam się, kto to jest.
- Dzień dobry, pani Bieber - bąkam na powitanie.
Kobieta kręci głową i marszczy czoło.
- Jestem Elizabeth - wyjaśnia, podając mi dłoń. - Elizabeth Smith, gospodyni państwa Bieber.
Prawie się krztuszę. Co ona powiedziała? Gospodyni? Tak wygląda gospodyni? W szpilkach i sukience? A ja mam na sobie zwykłą bluzkę i spodnie, które w dodatku są brudne. Mogłam założyć suknię balową, by dostać tę pracę.
- Miło mi panią poznać - podaję jej rękę, którą ściska serdecznie, ale sztywno. Zaprasza mnie gestem do środka.
O Chryste. Co za wnętrze. Od razu czuję, że tu nie pasuję. Wszystko jest nowoczesne, białe i szare. Naprzeciwko mnie widzę szklane schody, które są tylko umocowane do ściany, bo stopnie nawet nie są ze sobą połączone. Za schodami widzę część piekarnika, więc tam dalej jest pewnie kuchnia. Po lewej stronie widzę wejście do salonu: szara, ogromna kanapa w kształcie litery L stoi wśród foteli, ustawiona na przeciwko plazmowego telewizora, mającego z pewnością więcej niż sześćdziesiąt cali, który wisi nad małymi, niskimi szafkami. Wszystko jest zbyt eleganckie. Pod wieszakiem na przedsionku, gdzie właśnie jestem, stoi długa prostokątna doniczka. W środku rosną kwiaty, których nigdy wcześniej nie widziałam na oczy. Boże, skąd mieli nasiona?
Wzdycham głęboko.
- Proszę poczekać w salonie, państwo Bieber zaraz się pojawią - informuje mnie Elizabeth i wspina się po schodach na górę.
Wchodzę do salonu. Po prawej stronie nie ma ściany, więc jest to bezpośrednie połączenie z kuchnią. A raczej jadalnią. Stoi tam duży stół, a przy nim dwanaście jasnych krzeseł. Siadam na kanapie i głaszczę miejsce obok, jakby materiał, z którego była zrobioba, był ostatnią rzeczą, jakiej dotykam w życiu.
Nagle do salonu wbiega chłopiec. Ma na oko pięć lat. Jest chyba najśliczniejszym dzieckiem, jakie w życiu widziałam. Jego jasnoblond włosa czupryna, niebieska piżamka z czerwonym samochodem i uśmiech, którym mnie obdarza. Gdy to robi, zaraz potem chowa się za rogiem i wysuwa tylko swoje lewe oko.
- Nie chowaj się - wstaję i podchodzę bliżej. - Bo i tak cię znajdę! - prawie krzyczę i chwytam malca. Jego bezbronne ciałko jest tak kruche w moich dłoniach.
Wyrywa mi się i odsuwa. Chichocząc, biegnie do kuchni.
Ścigam się z nim. Łapię go, przez przypadek wypuszczam, znowu go łapię i tak kompletnie bez przerwy. Aż do momentu, jak natrafiam nogą na doniczkę stojącą w progu między kuchnią, a korytarzem. Ja się potykam, a doniczka przewraca się i z hukiem rozsypuje w maleńkie kawałeczki. Chłopczyk śmieje się ze mnie pod nosem i wbiega na górę, a ja robię się cała czerwona. Jasna cholera.
Przekręcam się na plecy i podpieram na łokciu. Patrzę na ziemię, która leży chyba wszędzie. Dobrze, że nie mają dywanów, tylko podłogę z ciemnych desek. Nie będę musiała wybierać czarnej gleby z jakichś włosków.
- Wielkie nieba! - widzę panią Smith, która jest już przy mnie. Dociera do mnie, że nadal leżę, więc podnoszę się szybko. - Wiedziałam, że coś nabroisz. Głupia dziewucha, takie właśnie są te zwyczaje małolat.
Mam dwadzieścia cztery lata. Naprawdę wyglądam na taką małolatę?
- Posprzątam to - kucam przy ziemi i próbuję ją zgarnąć dłońmi, ale to bezsensu. Pani Smith odpycha mnie jedną ręką.
- Sama to zrobię, to moja praca. Ciesz się, że nie wiesz, ile kosztowała ta doniczka. I módl się, żebyś nigdy nie poznała ceny tego kwiatu.
Obdarza mnie takim morderczym spojrzeniem, że od razu staję prosto i odwracam od niej wzrok.
W samą porę. Akurat po schodach schodzi ktoś, na kogo czekałam. Albo tylko połówka.
Kobieta, na oko trzy, może cztery lata starsza ode mnie uśmiecha się nieśmiało. Ma czarne, kręcone włosy, piwne oczy i świetną figurę, którą podkreśla biała sukienka do kolan. Nie ma butów, jest boso, co dodaje jej uroku.
- Jasmine Bieber - przedstawia się. - A ty jesteś...
- Suzanne Collins - mówię szybko. - Proszę mi wybaczyć...
Jasmine kręci głową.
- No cóż, to będzie kosztować - wzdycha, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z panią Smith.
Aż robi mi się gorąco.
- Zapłacę - deklaruję, chociaż wiem, że równie dobrze mogłabym skoczyć z mostu.
Pani Bieber chce coś dodać, ale w tym momencie odzywa się inny głos.
- Przynajmniej miała dobre wejście.
Odwracamy się w tamtym kierunku i wszystkie trzy widzimy kogoś, kto... Co? Jak? Ale... to legalne?
Mężczyzna jest tak zabójczo przystojny, że zapominam o oddychaniu. Wstrzymuję powietrze, gdy do nas podchodzi. Jego ruchy, takie swobodne, takie płynne... Jest ubrany w szare spodnie od dresu i obcisłą białą koszulkę z długim rękawem. Widzę zarys jego mięśni. Jakby tego było mało, na głowie sterczą mu rozwiane jasnobrązowe włosy. Chciałabym ich dotknąć.
- Justin Bieber - przedstawia się, ale nie podaje mi dłoni, co mnie zaskakuje i szokuje. Chciałabym zwinąć swoją w jego dużych palcach i poczuć przez chwilę bezbronność...
Z bliska widzę jego piękne brązowe tęczówki. Czy mogę zatrzymać czas i wpatrywać się w nie wieczność?
- Suzanne Collins - przedstawiam się po raz kolejny w przeciągu kilkunastu minut.
Justin..  Pan Justin... Jakkolwiek go mam nazywać, marszczy czoło.
- Z tych Collinsów?
Zbija mnie z tropu.
- Co ma pan na myśli?
- Josh Collins, właściciel bukhmacherskiej firmy w Paryżu, to pański mąż?
Mąż? Wielkie nieba, gdyby to był mój mąż, nie myślałabym o panu w ten sposób, panie Bieber. Zresztą, skąd on zna Josha? Może Josh zna też jego? Jezu... Jaki ten świat mały.
- Nie, Josh to mój brat - wyjaśniam i zauważam cień uśmiechu przebiegający po wargach Justina. Te wargi są tak popękane... Chryste, są perfekcyjne.
- Może przejdziemy do salonu? - proponuje Jasmine, wyczuwając chyba napięcie między nami wszystkimi.
Najchętniej trzymałabym się najbliżej Justina, ale przepuszcza nas przodem. Czuję jego wzrok na mnie całej. Piorunuje mnie. Nie jestem z tych, ale naprawdę mogłam się inaczej ubrać.
- Poznała już pani Jaxona? - pyta Justin, gdy znajdujemy się w salonie. Oni zajmują miejsce na kanapie, a ja siadam na fotelu.
Justin kładzie dłoń na kolanie Jasmine, a ja czuję lekkie ukłucie zazdrości. Idiotko, to małżeństwo!
- Ach, Jaxona - wzdycham. - Tak, to cudowne dziecko. Ile ma lat?
- Prawie sześć - mówi Jasmine. - Jest naprawdę kochany.
- Poprzednie kandydatki nie okazały się odpowiednie. Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań - Justin chrząka, zaglądając mi w oczy. Pod wpływem jego spojrzenia siedzę cała sztywna.
- Och - wymyka mi się. Wywiad środkowiskowy? W porządku.
- Pali pani? - zaczyna Jasmine.
- Nie.
- Pije?
- Nie.
- Bierze narkotyki?
- Nie.
- Studiuje?
- Skończyłam studia miesiąc temu.
Ta informacja chyba ich odrobinę zadziwia. Ha, jeden zero dla mnie! Chociaż, jeśli liczyć stłuczoną doniczkę, to... jeden zero dla nich.
- Co pani studiowała?
- Psychologię.
Jasmine zaczyna się wiercić. Chyba się nudzi pytaniami, które musi mi zadać.
- Ma pani chłopaka? - pyta niespodziewanie Justin.
- Nie mam - przyznaję.
- Jest pani dziewicą?
To pytanie mnie zaskakuje. Co mu do tego?
- Przepraszam, ale...
- Proszę odpowiedzieć - nalega Jasmine.
- Jestem - zagryzam dolną wargę. Czuję, jak płonę.
Justin obserwuje mnie uważnie. Niech pan przesta, proszę pana, bo to się może źle skończyć.
- Musieliśmy wiedzieć. Poprzednia opiekunka nie była, a taką osobę łatwiej zaciągnąć do łóżka. Rozumie pani. Nie chcemy tu żadnych schadzek.
Nadal nie rozumiem, ale kiwam posłusznie głową.
- Chyba skończyliśmy - Jasmine klepie się w kolana i wstaje, więc automatycznie z Justinem robimy to samo. - Odezwiemy się do pani.
Nie wiem, jak mogą ocenić moje zdolności po kilku pytaniach, które mi zadali, lecz uśmiecham się i wychodzę z salonu.
- Do widzenia, pani Smith - mówię, widząc, jak kobieta wciąż zamiata ziemię. Pewnie zrobiła sobie przerwę, podczas której nas podsłuchiwała. - Pani Bieber - kłaniam się. - Panie... - zaczynam, ale Justin mi przerywa.
- Odprowadzę panią.
Idziemy korytarzem, aż docieramy do przedsionka. Justin wsysa powietrze, gdy schylam się po buty. Nakładam je szybko i modlę się, by nie zrobić niczego głupiego.
- Do widzenia - chrypię, nawet nie patrząc mu w oczy. Jest taki... przyciągający, a ja przecież muszę iść.
- Obiecuję, że się jeszcze zobaczymy - mówi cichym głosem, kiedy już odchodzę, a mnie aż ściska w żołądku.

Wow, Justin jest mega elektryzujący, aż sama nie mogę się doczekać kolejnych rozdziałów. Jak myślicie, Suz dostanie pracę? ;)