26 lut 2014

Rozdział siódmy

Biegnę w pośpiechu do kuchni. Nic nie widzę przez ten dym. Osłaniając się ręką, przedzieram się do kuchenki i wyłączam piekarnik. Otwieram go, a jeszcze gorętsze powietrze bucha mi w twarz. Uchylam wszystkie okna. Kładę ręce na biodrach i oddycham głęboko. Super, nici z mojego jedzenia. Ale czy teraz jestem w stanie cokolwiek przegryźć?
Wow, nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy. Te wszystkie granice, zakazy, nakazy...
Nie mogę wchodzić na górę! Niby czemu? Co oni tam niby mają? Pieprzeni bogacze, przecież nie ukradnę im pieniędzy.
Mam gotować. Świetnie. Właśnie spaliłam bagietki. Jestem urodzoną kucharką, na pewno wszyscy to potwierdzą. Zwalniam z częściowych obowiązków panią Smith. Ach, no tak, to dlatego była na mnie taka cięta. Nie mogę kupować nic Jaxonowi... Gdyby jeszcze było mnie stać na rzeczy, które mogłabym kupić komuś, kto wszystko ma. Dostanę nowy telefon! Super. Kocham nowe cacka, a nigdy nie mam wystarczająco kasy, by je sobie kupić. A właśnie, co z pieniędzmi? Nic o nich nie było...
Wzdycham. Kuchnia powoli doprowadza się do porządku. Postanawiam więc wrócić z tej okazji na górę. Zatrzymuję się przy telefonie i wpisuję numer, który mam zapisany na kartce przyklejonej pod słuchawką. Zamawiam chińszczyznę. Możliwe, że robię to ostatni raz. Przecież nie wolno mi zamawiać żarcia u Bieberów, a świadomość, że będę tam spędzać tyle dni w tygodniu, jest przytłaczająca. I mam przedstawić swoich rodziców! Po co, do jasnej cholery?
Będąc w swoim pokoju, ponownie biorę laptop na kolana i czytam wszystko jeszcze raz. Za szóstym mniej się denerwuję, raczej wszystko przyjmuję z dozgonną powagą i niewzruszeniem. Nie, sama siebie oszukuję. Ciągle jestem poruszona, dosłownie wszystkim. A mam jeszcze się z nimi spotkać i wszystko omówić... Wolałabym porozmawiać z Britney. Ciekawe, gdzie teraz jest. Je pakowane w folie lodowate pieczywo i pije niesmaczną herbatę. Typowe jedzenie samolotowe. Szczerze, trochę jej współczuję. Pewnie razem zjadłybyśmy chińszczyznę, bawiąc się pałeczkami i żartując. Tak, gdyby jeszcze było z czego.
Zakazuje się mi posiadanie mężczyzny... Jak to brzmi. Gdyby ktoś się mną interesował, to zmartwiłabym się tym punktem, ale w takim przypadku... Przygryzam wargę. Mam chodzić w ciuchach wybranych przez Bieberów. A raczej "zaakceptowanych" przez Bieberów. To dlatego pani Smith wyglądała tak elegancko i dostojnie, nawet jako gospodyni. Chyba muszę nakupować więcej sukienek. Jezu, Britney, gdzie jesteś?
Postanawiam do niej zadzwonić. To chyba dobry pomysł. Muszę wiedzieć, że jest okej.
- Tak? - odbiera po drugim sygnale. Nie słyszę żadnych szumów. Nie leci samolotem, a nawet gdyby leciała, to i tak musiałaby wyłączyć komórkę.
- Gdzie jesteście? - pytam zaciekawiona. - Już dolecieliście?
- Tak! Nie wyobrazisz sobie, Suz...
- ...jak tam pięknie? - przerywam jej.
- Nie! W samolocie byliśmy tylko my, rozumiesz? Cały samolot dla nas i nie dlatego, że nie było chętnych. Stewardessa powiedziała, że to Justin nam go wynajął!
Gdybym w tej chwili jadła, z pewnością z wrażenia wszystko bym wypluła.
- I?
- Było cudownie! Drogi szampan, owoce morza... - och, więc nici z pakowanych bułek. - Dolecieliśmy pół godziny temu, tak szybko się poruszaliśmy! Nie wiem, co ten twój Bieber robi, ale bierz go i tę pracę.
"Twój Bieber". Ciekawe, czemu podoba mi się to określenie.
- Baw się dobrze, zadzwoń, jak będziesz mogła.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też, Brit.
Odkładam komórkę i jeszcze raz czytam umowę. Justin załatwił im samolot! Jezu, czemu on tak o nich dba? Pewnie Britney zawróciła mu w głowie. Komu by nie zawróciła? Ale Justin ma żonę i z bólem muszę przyznać, że to najpiękniejsza kobieta na świecie. Więc nawet oszałamiająca Britney nie może stanąć między nimi.
Do drzwi dzwoni dzwonek. Schodzę na dół z przygotowanymi pieniędzmi i płacę za chińszczyznę. Z papierowym pudełkiem w dłoni, wracam do siebie.
Wpisuję w wyszukiwarkę "Justin Bieber", klikam w pierwszą stronę, zabieram się za jedzenie i oczywiście, za czytanie.
Justin ma dwadzieścia siedem lat. Dwadzieścia siedem! Jest tylko trzy lata starszy ode mnie, a tyle osiągnął. Niebywałe. Pochodzi z zachodniej części Kanady, prawie z Alaski, lecz studia ukończył na uczelni w Waszyngtonie w wieku dwudziestu trzech lat. Zresztą, sam jest teraz fundatorem tej uczelni. Nie mogę uwierzyć, a to jeszcze nie koniec. Pierwszy tekst informuje mnie i daje dojść do wniosku, że Justin jest piekielnie bogaty. Wow, nigdy bym na to nie wpadła. Interesuje mnie jednak, czemu ma tyle kasy. Otwieram drugi link. Wita mnie zdjęcie Justina. Jest w białej koszuli, poważny, ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi. Piękny. Zapisuję tą fotkę na pulpicie. Sama nie wiem czemu.
Okazuje się, że Justin ma firmy rozrzucone po całym świecie. Dwie w Nowym Jorku, jedną w Bombaju, trzy w Kanadzie - Toronto, Stratford i Vancouver - i cztery w Paryżu. Może stąd zna Johna.
Jest kimś w rodzaju architektem. To dlatego ma taki piękny dom. Poza tym zajmuje się "przewodnictwem i korporacją". Ma kilka bardziej znanych firm. Własną linię samolotów, biuro podróży, hotele... Jezu. Zastygam z ryżem w ustach. Nie mam już ochoty na jedzenie. On jest kimś. Naprawdę kimś. Przy nim jestem nikim i doskonale to rozumiem.
Przeglądam jeszcze kilka innych stron. Widzę zdjęcia z bankietów, z różnych gal. Widzę Justina z żoną, Justina z jakimiś nagrodami. Dowiaduję się, że prowadzi fundację w Afryce na rzecz samotnych matek zostawionych przez mężczyzn. Jest cholernie światowy. A ja nawet nie wyleciałam do Las Vegas...
Ślęczę kilka godzin z laptopem na kolanach, wpatrując się w jego zdjęcie i myśląc o tym, czy podpisać umowę, aż w końcu morzy mnie sen.
Budzę się późnym wieczorem, lecz zamiast iść do łóżka, wchodzę do wanny. Chyba tam zasypiam drugi raz...
Budzę się około dziewiątej. Cała zmarzłam, ponieważ woda jest już nawet nie zimna, a raczej lodowata. To aż mnie parzy. Takie chore urojenia.
Wychodzę, zdając sobie sprawę z tego, że się trzęsę. Owijam się ręcznikiem, kolejnym, znowu kolejnym i stoję przed lustrem kilka minut. Mrużę oczy. W ogóle się nie wyspałam. Zresztą, jakbym mogła?
Wchodzę do pokoju. Laptop jest uruchomiony. Poruszam myszką, by wygaszacz ekranu znikł i widzę od razu zdjęcie Justina. To za dużo. Idę z powrotem do łazienki, nakładam dresy i białą koszulkę, znowu to samo, co poprzedniego dnia. Suszę włosy, ale znowu czuję głód. Z lekko wilgotnymi pasmami, jeszcze raz wchodzę do pokoju i biorę telefon w nadziei, że Britney wysłała SMS. Zamiast tego są trzy nieodebrane połączenia od nieznanego numeru, wczoraj dwa, dzisiaj o ósmej jeden.
Wzdycham. Z pustym żołądkiem nie mam siły myśleć. Jestem dziwnie obolała i ciągle chce mi się spać. W kuchni kroję jabłko i jem każdy kawałek osobno, sącząc sok. Potem, gdy wyśpię się w łóżku, zjem coś bardziej konkretnego.
Gdy chcę iść na górę, słyszę dzwonek. Jezu, pewnie listonosz. Podchodzę do drzwi, otwieram je i... o w mordę jeża.
- Witam, panno Collins - uśmiecha się pogodnie. - Pomyślałem, że skoro nie odbiera pani moich telefonów, zjawię się tutaj osobiście.
Mam otwarte usta i nie wiem, czy jestem w stanie coś odpowiedzieć. Więc to on dzwonił! No tak, to było proste. Mój Boże, jak on wygląda. Dżinsy, granatowa koszulka. To nic - w takim zestawie chodzi większość osób. Ale na nim wygląda to tak zmysłowo i pociągająco...
- Usnęłam w wannie - przyznaję.
Marszczy czoło.
- To niemądre. Mogło się pani coś stać.
Martwi się o mnie? A to dopiero.
- Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam? - pytam, mrużąc oczy.
- Nie przywita się pani ze mną?
Co? Mam mu się rzucić na szyję? Chętnie bym to zrobiła.
- Pan sam się ze mną nigdy nie przywitał.
Powiedziałam to!
Justin mruży oczy, a potem unosi brwi.
- Przecież powiedziałem, że panią witam.
- Nigdy nie podał mi pan ręki. A Britney Johnson uścisnął pan i ucałował w dłoń.
Patrzy na mnie ze zdziwioną miną, po czym wybucha śmiechem. To takie naturalne, że aż sama się uśmiecham.
- Panno Collins, nie sprzymierzam się z moimi pracownicami.
Ach. Zaskakuje mnie tym, chociaż to by wiele wyjaśniało.
- Ale to tylko podanie ręki... - szepczę.
Odsuwam się, by wszedł, po czym zamykam za nim drzwi. Rozgląda się po wnętrzu. Z pewnością urządziłby to lepiej, w końcu był architektem.
- Jeśli podałbym pani rękę, mogłoby to się naprawdę źle skończyć. Proszę mi wierzyć, nie jestem do końca dla pani bezpieczny.
Co?! On mi mówi, że podaniem ręki może wyrządzić mi krzywdę?
- Słucham? - pytam drżącym głosem.
- Ładne mieszkanie - stwierdza sucho.
Ma zamiar rozmawiać o moim mieszkaniu? Po tym, co mi powiedział? Potrząsam głową. Stoję tu, z mokrą głową i w dresach, a on mówi mi coś takiego.
- Mógłby pan powtórzyć to, o czym pan wspomniał? - znowu szepczę, podchodząc bliżej. Jest jak magnes.
- Naprawdę mnie nie zrozumiałaś? - na jego twarzy kryje się rozbawienie. - Och, proszę, kiedy przyszłaś wtedy na rozmowę kwalifikacyjną, jeszcze bardziej upewniłaś mnie w moim przekonaniu.
Upewniłam. Go. W. Przekonaniu. Że. Może. Mi. Zrobić. Krzywdę.
To za dużo. Zdecydowanie za dużo.
- Ale przecież inne kobiety...
- Inne kobiety nie są seksownymi brunetkami, tak jak pani.
Mrugam kilkakrotnie oczami i oblewam się rumieńcem. Pierwszy komplement od mistrza. I to jaki! Seksowna! Ja! Jezu, niebywałe.
Aby zachować resztki godności, zaczynam:
- Pan ma żonę...
Podnosi dłoń do góry, by mnie uciszyć.
- To nie znaczy, że nie mogę tak o tobie myśleć. Ale to, że tak o tobie myślę, nie oznacza, że zaraz zaciągnę cię do łóżka.
Och. Szkoda, bo na to liczyłam.
Justin puszcza mi oczko. Jest bezczelny! Skoro tak, dlaczego mi się podoba? Właśnie, podoba mi się. To dość zaskakująca informacja.
- Skąd pan tyle o mnie wie?
- Jasmine pracuje w FBI. Musieliśmy dokładnie cię sprawdzić. Nie dalibyśmy umowy o pracę byle komu. Zresztą, Jaxo panią polubił.
Wow. To dosyć zaskakujące, ale wiele wyjaśnia. To dlatego jestem tak... śledzona. I zaraz, czy on powiedział "Jaxo"? To takie słodkie. Nie umiem znaleźć innego określenia. Justin po prostu jest uroczy.
- Co sądzisz o umowie? - zadaje mi w końcu pytanie.
- Ach, umowa - spuszczam głowę i zaczynam bawić się palcami. Cholera, co mam mu powiedzieć? Że ta umowa zbyt mnie zszokowała? - Przeczytałam ją. - Nawet dwadzieścia razy.
- I? - unosi brwi.
- Trochę się boję.
Justin uśmiecha się delikatnie.
- Prawidłowo.
Zamieram, a on podchodzi bliżej. Z każdym jego krokiem cofam się, aż w końcu uderzam w ścianę.
Justin zbliża do mojej twarzy swoją twarz. Ciągle się uśmiecha.
Cholera, jakie napięcie. Coś w moim podbrzuszu się zaciska. Żołądek mi się kurczy, a serce podskakuje do gardła.
- Co pan robi? - pytam wystraszona.
- Pięknie pachniesz - mruczy Justin, nachylając się nad moją szyją. - Jeśli podpiszesz umowę, nie zrobię tego więcej.
W takim razie nie chcę jej podpisywać...
- Proszę pana...
- Lubię to, jak się do mnie zwracasz.
Kiwam głową. Kuźwa.
- Szkoda, że mam żonę - dmucha na zagłębienie mojej szyi. Jezus Maria. Zaraz się na niego rzucę. - Wiem, jak bardzo chcesz, bym cię pocałował.
Cholera, skąd on wie? Tak, chcę tego. I to bardzo, cholernie bardzo. Ale nie mogę się ruszyć. Jezu, a on mnie nawet nie dotknął. Żadną częścią ciała.
- Porozmawiajmy o umowie - odsuwa się ode mnie błyskawicznie, zostawiając mnie oniemiałą i bez jakiejkolwiek możliwości ucieczki ani zaczerpnięcia oddechu.
Pierwsza sprawa: Może cholernie pożałuję, że dodaję go dzisiaj, a nie jutro, ale nie mogłam sama się doczekać. Następny tak czy siak będzie w poniedziałek.

Druga sprawa: komentujcie w zakładce "Opinie", błagam Was. Do ostatniego rozdziały było ledwie piętnaście komentarzy, a chciałabym wiedzieć, jak wiele osób nadal chce to czytać. Nie musicie pisać komentarza na tysiąc znaków, ale proszę, napiszcie coś.

Trzecia sprawa: Kto jeszcze nie czyta, powinien szybko zacząć: love is not easy baby :) Genialne opowiadanie, a autorka jest przekochana i będę jej chyba dziękowała w każdej notce.

Wy też jesteście przekochani, ale to już temat nawet na osobne fanfiction :)