21 gru 2014

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Zaczyna się od tego, że śnią mi się dziwne, zaskakujące rzeczy. Czarny samochód, mężczyzna w środku, który zatrzymuje auto tuż przy klifem, gdzie stoję. Idzie w moim kierunku, zbliża się, zbliża, aż w końcu… Budzę się z potem na czole i oddycham głęboko. Co mnie tak przestraszyło? Nie mam pojęcia. Nie przypominam sobie nawet twarzy tego mężczyzny. Właściwie, nic sobie nie przypominam. 
Podnoszę się ostrożnie do pozycji siedzącej i odchylam kołdrę. Za gorąco mi. Wstaję z łóżka i wsuwam nogi w ciepłe kapcie, ruszając w kierunku łazienki. Dopiero tam zapalam światło, a kiedy kończę się załatwiać, staję przed lustrem i ochlapuję sobie twarz zimną wodą, opierając dłonie o umywalkę i wzdychając cicho. Mam poczochrane włosy i czerwone źrenice. Powinnam wracać do łóżka.
I wtedy kątem oka dostrzegam, jak przez korytarz coś przechodzi. A raczej ktoś. Zamieram i powoli patrzę w tamtym kierunku, ale rzecz jasna, nie widzę nic. Serce podchodzi mi do gardła i powoli idę w kierunku drzwi. 
Włącznik światła musi gdzieś tu być... Jest zaraz obok progu łazienki, na pewno. Wyciągam dłoń i pragnę go nacisnąć, ale wtedy ktoś ściska mnie za nadgarstek i zanim zdążę pisnąć, wpycha mi do ust jakąś szmatkę, przez co czuję odruch wymiotny. Silne ręce obejmują mnie w pasie i przerzucają sobie przez ramię, a ja wiję się jak oszalała i walę oprawcę w łopatki. Boże, co się dzieje? Nie mogę złapać oddechu.
Nagle drzwi do piwnicy otwierają się, a ja zostaję rzucona siłą na podłogę. Kurwa, moje plecy! Podpieram się na rękach, ale mam wrażenie, że straciłam poczucie własnego ciała, tak bardzo mnie wszystko boli.
W pomieszczeniu świeci się światło, mała, samotna żaróweczka nad naszymi głowami, a dookoła ustawione są stare pudła z jakimiś rupieciami. Człowiek, który mnie porwał, kuca przede mną i ściska moje nogi, obwiązując je czarną taśmą klejącą. Przyglądam mu się, mrużąc powieki. Ma na sobie czarne spodnie, czarną koszulkę i czarną, skórzaną kurtkę. Krótkie włosy na jego głowie nieprzyjaźnie sterczą. Jest dosyć wysoki i umięśniony. Wygląda tak, jakby w ogóle nie wychodził z siłowni. Nie wiem, czy jest przystojny, nie zastanawiam się nad tym. Ma bliznę na policzku, rysę ciągnącą się od lewej części nosa prawie do ucha. Okropieństwo.
Po dłuższej chwili uświadamiam sobie, kim jest. Zdaję sobie z tego sprawę, kiedy zbliża się do mnie bardziej, biorąc moje dłonie i obklejając je taśmą za moimi plecami.
To ten facet z czarnego samochodu! Dokładnie ten sam. Nie wiem, po czym go poznaję, ale dam sobie rękę uciąć, że to on. Zaciskam zęby na szmacie, wydając z siebie jęk i pragnąc, by mama mnie usłyszała i mi pomogła.
W zamian tego zostaję spoliczkowana, a potem wali mnie z całej pięści, aż się krzywię. Będą ślady. 
- Bądź cicho, gówniaro - syczy. Ma niski głos, ale nieco zachrypnięty. - I tak nikt cię nie usłyszy, bo nie ma tu nikogo oprócz nas.
Co? Jak to nikogo? A moja mama? Szarpię się i wiję na podłodze, próbując wypluć szmatę, a wtedy mój oprawca przykleja mi do ust taśmę, by bardziej trzymała ścierkę. Zaraz naprawdę zwymiotuję. 
Facet klepie mnie po policzku, na co się krzywię, po czym prostuje się i wychodzi z piwnicy. Zostaję sama. 
Z bezsilności zaczynam płakać. Jest mi zimno, cała się trzęsę, a poza tym ogromnie się boję. Gdzie jest moja mama? Nic nie słyszę. Nic do mnie nie dociera. Ten facet miał rację - nikt mnie tu nie usłyszy. 
Czuję pieczenie przy oku i oddycham głęboko, próbując nie zachłysnąć się płaczem. 
Dlaczego to się stało? Wszystko działo się tak szybko, że nawet nie miałam okazji oswoić się z sytuacją. A teraz jest jeszcze gorzej, bo bez słowa wyjaśnienia zostałam zostawiona sama sobie. 
Próbuję jakoś przedostać się do schodów. Moje rozpaczliwe próby czołgania się kończą się bezsilnym upadkiem twarzą do podłogi. Moje kości są tak kruche i słabe, że boję się, że zaraz wszystkie się złamią. 
Nie wiem, ile czasu tak leżę. Kilka minut, godzin, może dni? Jest mi słabo, do płuc nie dociera świeże powietrze, za moment się uduszę. 
Nagle słyszę na górze jakieś trzaski, jakby ktoś rozwalał drzwi. Moje imię wykrzyczane jakimś stanowczym głosem. Szybkie kroki, marsz, bieg… 
Dysząc, zasypiam po kilku chwilach ze zmęczenia, chociaż wydaje mi się, że to już śmierć.
To, co się dzieje, z pewnością dzieje się już w innym świecie. Podnoszę wzrok i mam wrażenie, że wszystko jest rozmazane, a z ust cieknie mi ślina. Widzę ciemne plamy poruszające się nade mną i jasne kropki. Czuję silny ból całego ciała, głównie kręgosłupa i okolic ust. Mrugam kilkakrotnie oczami, błądząc rękoma po ziemi. Dotykam zimnego drewna, wystających drzazg. Z góry ktoś schodzi. Chyba zbiega, ale wydaje mi się, że mija wieczność. Dźwięk kroków odbija się od moich uszu i ucieka gdzieś dalej, pozostawiając echo.
Nagle mój wzrok wyostrza się i obraz zaczyna wirować. Ktoś coś do mnie mówi, szepcze, może krzyczy, nie wiem... Nie chcę wiedzieć. Zostaję szarpnięta do góry. Widzę tylko sufit, trzęsę się cała, żołądek podchodzi mi do gardła. Chyba jęczę z bólu, ale nic nie słyszę. Tak, jakbym dostała czymś ciężkim w głowę.
Ląduję na czymś miękkim, czymś włochatym i puszystym, ale nie jestem w stanie nawet zorientować się, co to jest, ponieważ od razu odlatuję.
Albo znowu umieram.
Dowodów na to, że to śmierć jest wiele. Ale jednym z najbardziej istotnych i najbardziej przerażających jest fakt, że kiedy otwieram oczy, widzę kogoś obok.
Och, rzecz jasna, nie jest to "byle jaki ktoś".
To Justin.
Jest ubrany w szary, dopasowany sweter i czarne, materiałowe spodnie. Lewą dłoń trzyma na kolanie, a prawą położył na moim łóżku, mniej więcej obok biodra.
Nie patrzy na mnie. Ma głowę zwróconą do drzwi. Nie są to drzwi w moim pokoju. Jestem w szpitalu.
W progu stoi ubrana w biały kostium pielęgniarka i mówi coś do Justina, ale nie jestem jeszcze w stanie załapać co. Słyszę szepty i szumy.
Mrużę oczy, starając się zebrać myśli. Justin? Tutaj? To niemożliwe. Jak długo już nie żyję?
Inaczej wyobrażałam sobie swoją śmierć. Zawsze chciałam umrzeć w mniejszych męczarniach, a już na pewno nie pobita przez porywaczy. Niebo też inaczej sobie wyobrażałam, na pewno nie w postaci szpitala. Ale przynajmniej jedno się zgadza. Jest tutaj Justin, czyli w niebie rzeczywiście jest pięknie. Oddycham z ulgą, ale robię to chyba odrobinę za głośno, ponieważ Justin automatycznie odwraca głowę w moją stronę.
Rozszerza oczy i wsuwa dolną wargę do środka, oblizując ją. Jest taki cudowny. Jego szczęka, włosy, ramiona, ręce…
Natychmiast pojawia się przy mnie pielęgniarka, chociaż i tak wydaje mi się, że zrobiła to z opóźnieniem. Mam wrażenie, że wszystko dzieje się jakby za wolno.
I znowu zasypiam, nawet tego nie kontrolując.
Kiedy się budzę, w sali świeci się lampka. Pierwsze, co widzę, to Justin. Nie zmienił pozycji od momentu, kiedy ostatni raz go widziałam.
- Jus… - zaczynam niepewnie, wydając z siebie jęk. Ruszam się niespokojnie i czuję ból, ale nie jest już tak silny jak wczesniej.
Przykłada sobie palec prawej ręki do ust i kręci przecząco głową.
- Nic nie mów - mruczy. - Nie przemęczaj się.
Zaciskam powieki i znowu je otwieram. Włosy opadły mi na twarz, więc odgarniam je lewą dłonią, prawą układając na palcach Justina. Nie wzdryga się, co mnie zaskakuje, lecz chwyta mnie i zaczyna głaskać kciukiem mój nadgarstek.
- Żyję? - pytam po chwili, uświadamiając sobie, że brzmię już całkiem normalnie.
Marszczy czoło, po chwili unosząc brew.
- Oczywiście, że żyjesz. Wszystko jest w porządku.
Wszystko. Wszystko… A mama? W mojej głowie pojawia się obraz porywacza i wyobrażenie tego, co z nią potem zrobił. Dobry Boże…
- Ale… Moja mama…
- Ćśś, maleńka - szepcze Justin, nachylając się nade mną i podnosząc moją dłoń, przykłada ją sobie do ust. - Twoja mama leży na innym oddziale, ale wszystko jest okej. Proszę, śpij jeszcze. Podali ci bardzo mocne leki, nie możesz walczyć ze snem - mruczy, muskając mnie w kciuk.
Cholera… Jego usta. Już prawie zapomniałam jak to jest. Rozchylam wargi i obserwuję go jeszcze przez moment. Jest wpatrzony we mnie zatroskanym spojrzeniem. Nie wiem nadal, co się wokół mnie dzieje, ale chcę już, żeby mi opowiedział. Jednak nie teraz, bowiem zamykam oczy i wpadam w objęcia Morfeusza. Chyba po raz setny. 

Mam nadzieję, że Wam się podoba (stara śpiewka). 
Dostaję wiele pytań na asku na temat moich komentarzy, otóż wyłączyłam je, bo nie miałam po prostu na nie ochoty pod rozdziałami, można komentować wcześniejsze, można komentować na asku, a kiedy dodam kiedyś tam ostatni rozdział Bieber's touch, wtedy będziecie mogli się rozpisać :) Wesołych, rodzinnych, ciepłych i magicznych Świąt, misiaczki! Do następnego.