28 wrz 2015

Rozdział sześćdziesiąty piąty

Podczas jazdy człowiek nie powinien koncentrować się na niczym innym niż na drodze. W moim przypadku jest to jednak całkowicie niemożliwe, a może po prostu jestem tak dobrym kierowcą, że nic mi nie przeszkadza?
Ciągle myślę o Suzanne, o jej uśmiechu do Jaxona i wzroku utkwionym we mnie. O jej słowach, że się jeszcze zobaczymy. Obietnica była oczywista - w końcu jakoś muszę odebrać swojego syna. Ja jednak doszukałem się w niej drugiego dna, jakby Suzanne przekonywała mnie, że będzie robiła wszystko, by zobaczyć mnie jeszcze raz, a może i jeszcze raz... W nieskończoność. Ale to bzdura. Gdyby ktoś potraktował mnie tak, jak ja potraktowałem ją, nie chciałbym widzieć tej osoby na oczy.
To nie tak, że jakoś poruszyły mnie słowa, które do mnie powiedziała w dniu odejścia. Wiem, że jestem dupkiem i domyślam się, że ranię kobiety, ale zaskoczyło mnie, gdy przyznała, że mnie pokochała. Po-ko-cha-ła. Niby dla mnie może to być tylko puste słowo, lecz jednak mnie poruszyło. Nie, że nagle zaczęło mi zależeć na Suzanne, ale czuję, że z dniem, kiedy odeszła, zabrała ze sobą jakąś cząstkę mnie. Jeszcze nigdy tak nie miałem i nienawidzę tego uczucia. Czuję się teraz pusty, nie kompletnie, ale po części. Nie mogę normalnie funkcjonować, bo od ponad miesiąca byłem uzależniony od tej dziewczyny, musiałem wiedzieć, co się z nią dzieje, co robi i z kim. Zbierałem informacje na jej temat, gromadziłem wycinki z gazet, nazwiska jej profesorów z liceum, starałem się dowiedzieć czegoś na temat filmów, w których bywała w kinie. Wiedziałem nawet, że nie była dziewicą. Tak, doszedłem do tego trochę później, ale w końcu znalazłem tego kutasa Christophera. Nie byłem na nią zły, że mnie oszukała, byłem zły raczej na niego, że tknął kogoś, kto należał do mnie. Nawet jeśli Suzanne nie wiedziała wtedy jeszcze o tym, że istnieję. Archiwizowałem te drobne elementy, by w końcu stworzyć spójną całość. By w końcu ją do siebie zbliżyć, rozkochać, a potem wyrzucić jak śmieć.
Nie miałem jednak pojęcia, że to ona sama w końcu mnie zostawi. Co ją przy mnie trzymało? Oczywiście, z jednej strony może popełniła błąd. W końcu miała przy mnie pieniądze, nie musiała martwić się o pracę. Mogła uprawiać ze mną seks, a dobrze wiem, że mnóstwo kobiet na świecie zabiłoby, by znaleźć się na jej miejscu. Co więc, do cholery, sprawiło, że odeszła?
To dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Zwykle to ja zostawiałem kobiety, bo zawsze wychodziło na to, że coś mi w nich nie pasowało. A Suzanne? Nie była idealna, wiem to, ale nie była też zła. Była też jedyną kobietą, której Jaxon zaufał. Mój mały Jaxon, który nawet do własnej matki nie mógł podejść i się przytulić, ponieważ pomimo młodego wieku czuł do niej niechęć.
Nigdy się tak nie czułem, dlatego to wszystko jest dla mnie cholernie nowe. Nie tęskniłem za nikim od momentu, kiedy rodzice mnie zostawili. W domu dziecka czułem się jak piąte koło u wozu. Niekochany, niechciany, niepotrzebny. Minęło tyle lat, a uczucia mimo wszystko są podobne, bo znowu ktoś mnie zostawił. Nie zdążyłem zżyć się z rodzicami, więc moja tęsknota do nich nie przejawiała się wielką miłością. Byłem małym dzieckiem, nie wiedziałem wtedy, czym jest miłość. Co za ironia. Przecież teraz też nie wiem.
A mimo to tęsknię, bo nienawidzę, gdy ktoś mnie zostawia.
Nie spodziewałem się, że znowu się tak poczuję. Przez tyle lat budowałem swoje imperium i osobowość. Kształciłem się, obracałem wśród znanych i lubianych. Moja psychika stawała się bardziej wyobcowana, robiłem z siebie największego egoistę i dupka. Podobało mi się to.
Gdy urodził się Jaxon, coś się we mnie ruszyło. Jakby niewidzialny anioł pstryknął mi przed nosem palcami i pozwolił się ocknąć. Jaxon jest moim oczkiem w głowie i naprawdę się cieszę, że go mam. Na tym chyba się kończy, bo dupkiem i egoistą jestem nadal.
Dowiedziałem się jednak, że mam uczucia. Z odejściem Suzanne znalazłem się w zupełnie innym wymiarze swojej podświadomości, jakbym był w swojej skórze pierwszy raz i mówił "hej, Justin, miło cię poznać". Miałem ochotę bić się do nieprzytomności za to, co się ze mną działo. Nienawidziłem tego. Nie chciałem tego. Ciągle sobie powtarzałem i powtarzam, że ta suka nie znaczy dla mnie nic. Że wciąż jest mi tak naprawdę obojętna. Że nie obchodzi mnie to, że jest ze mną w ciąży…
W moim mózgu zapala się czerwona lampka i miga wyraźnie, wydając z siebie przerażające, głośne dźwięki. Zaraz rozwali mi czaszkę.
Nienawidzę siebie, dosłownie za wszystko.
1) Za niedopilnowanie antykoncepcji.
2) Za ukrytą radość z punktu pierwszego.
3) Za powiedzenie Suzanne prawdy.
4) Za okłamanie Suzanne, bo przecież tak do kurwy nędzy nie myślę!
5) Za pozwolenie jej odejść z moim dzieckiem.
6) Za niesprawdzenie tego, czy naprawdę ma moje dziecko.
7) Za punkt piąty.
8) Za zaufanie, którym ją mimo wszystko obdarzam.
9) Ale powinienem sprawdzić, czy jest rzeczywiście w tej ciąży.
10) Za zranienie Jaxona i wszystkie wyżej wymienione punkty pomnożone przez liczbę ich realizacji.
Jestem tak zatracony w myślach, że prawie nie zauważam zielonego światła. Z rozkojarzenia wyrywa mnie dźwięk klaksonów za mną. Zirytowany jęczę i dociskam pedał gazu, wjeżdżając w ulicę prowadzącą prosto do mojego biura. Tak dawno tam nie byłem i najchętniej kontynuowałbym moją nieobecność, jednakże muszę przywitać nowych pracowników. Fakt, że pracują tam od jakichś trzech, czterech tygodni jest pocieszający. Ostatnie, czego potrzebuję to banda niezorganizowanych małolatów wywracających gałkami na lewo i prawo w celu dowiedzenia się czegoś o firmie.
Parkuję na swoim miejscu w podziemiach i jeszcze sprawdzam, czy wyjąłem wszystko z deski rozdzielczej, po czym z teczką wychodzę z auta. Poprawiam krawat i marynarkę w drodze do windy. Lubię w sobie tę cechę: choćbym nie wiem jaki miał chujowy humor, muszę wyglądać idealnie. Nikt nie może domyśleć się, że coś jest nie tak. To gra, jestem dobrym aktorem, chociaż tego akurat w swoim charakterze nie cierpię. I do tej pory nie planowałem niczego z tym robić. 
W windzie nikogo nie ma, co poniekąd mnie cieszy, bo nie mam ochoty na pogawędki o pogodzie. Kiedy wysiadam na swoim piętrze, od razu wita mnie Erica - długonoga blondynka w nienagannym uniformie. 
- Witam, panie Bieber - oznajmia skinięciem głowy i na powitanie wręcza mi plik papierów. - To wykresy z tygodniowych zysków. 
- Dziękuję, Erico. Zrób mi kawę - wzdycham, idąc w stronę swojego gabinetu i nie czekając na jej odpowiedź. 
Zanim jednak udaje mi się nacisnąć klamkę w drzwiach, przerywa mi Danielle. Jest podobna do Erici, lecz ma zdecydowanie mniej centymetrów, przez co muszę nieco zniżać wzrok. 
- Panie Bieber, nowi pracownicy czekają już w pokoju numer pięć - oblizuje usta, chrząkając. 
- Niech przyjdą do mnie za dziesięć minut - kiwam energicznie głową i wchodzę do siebie. 
Ciekawi mnie, czy kiedyś zdołam przejść po korytarzu niezauważonym.
Siadam na obrotowym krześle za biurkiem i opieram się łokciami o blat, ukrywając twarz w dłoniach. Pocieram energicznie rękami po moich policzkach, próbując je rozmasować. Sam nie wiem o czym mam myśleć, ale w głowie mam tylko te ciemnobrązowe tęczówki. Jakby na świecie istniała tylko jedna para oczu: jej oczu.
Z osłupienia wyrywa mnie dźwięk filiżanki stawianej na biurku. Podnoszę wzrok na Ericę i chrząkam, kiwając głową.
- Dziękuję - szepczę, a kiedy odchodzi, odprowadzam ją spojrzeniem. Rzucam okiem na wykres z tygodniowych zysków, ale nie mam sił, by to teraz przeglądać.
Upijam łyk kawy i odchylam do tyłu, próbując rozluźnić kark, ale słabo mi to wychodzi.
Dobra, niech już pokażą mi tych nowych pracowników, bo zaraz tu oszaleję.
Erica wchodzi do gabinetu kilkadziesiąt sekund później. Zdążam jedynie przerzucić papiery na drugą stronę biurka, a gdy widzę, że ciągnie się za nią sznurek pracowników, wzdycham i wstaję, obciągając marynarkę w dół.
Wyjdź zza biurka, debilu, powtarzam sobie w myślach i staję obok, przesuwając wzrokiem po twarzach nowych pracowników. Widzę blondynkę, która jest ubrana w biały sweterek, w ogóle nie pasujący jej do włosów i niszczący przy tym odcień jej skóry. Mimo wszystko, jest nawet ładna. Ma okulary, które dodają jej seksapilu. Gdyby tylko zmieniła ubranie... Obok niej stoi chyba jej koleżanka, zdenerwowana jakby miała dać koncert przed dwudziestotysięczną publicznością. Zaciska pięści i patrzy na mnie zdezorientowana. Z drugiej strony zauważam chłopaka, niższego ode mnie i wyglądającego na typowego kujona z liceum. Sprawia wrażenie, jakby ze swoimi okularami i notesem dwa razy większym od twarzy przybył tu na praktyki. Dopiero kiedy dostrzegam ostatnią postać, cały nieruchomieję, a wymuszony uśmiech znika mi z twarzy.
Kurwa. Jebana. Mać.
Co tu robi ten chuj Christopher?!
On również wydaje się zaskoczony, ale nie na tyle, by dać to po sobie poznać. W tym momencie nie umiem zachować się profesjonalnie. Zaciskam pięści i jestem tak wstrząśnięty, że nie mogę nic z siebie wydusić.
Christopher jako jedyny z nich wszystkich wygląda... normalnie. Ma czarny garnitur, białą koszulę i czarny krawat. Jest podobny do mnie.
Bzdura. Nigdy nie będziemy do siebie podobni.
- Eee... - wykrztuszam po chwili i przenoszę wzrok na Ericę. Ma szeroko otwarte oczy, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. - Witam was - chrząkam, przesuwając ze zdenerwowania dłonią po biurku, przez co spadają z niego wykresy zysków. Jasna cholera.
Schylam się po nie, ale mam wrażenie, że mija godzina, nim wykonuję jakikolwiek ruch. Śmieję się nerwowo i zasysam wargi. Robię wszystko, by nie patrzeć w stronę Chrisa, bo boję się, że zgniotę mu gębę przy wszystkich.
- Mam nadzieję, że nasza współpraca będzie przebiegać pomyślniej niż moje przemówienie - staram się roześmiać, ale wychodzi z tego jedynie żałosne parsknięcie. Na szczęście, dziewczyny chichoczą, chociaż wiem, że robią to z czystej litości. - Chciałbym przeprowadzić rozmowę z każdym z was indywidualnie, by poznać wasze kwalifikacje i ocenić wydajność.
Powinienem to komuś zlecić, bo dopiero gdy to wypowiadam, uświadamiam sobie, z czym to się wiąże. Chociaż, z drugiej strony, to dobrze. Mogę od razu po tej gadce zwolnić Chrisa.
Jedno spojrzenie w kierunku "kujonka" i mój humor od razu się poprawia - chłoptaś wygląda, jakby zaraz miał narobić w portki. Uśmiecham się znacznie, modląc się, by nie wybuchnąć śmiechem.
- Zaczniemy od dziewczyn, pani może ze mną zostać - mówię do platynowej blondynki, która rozluźnia się i posyła mi wdzięczne spojrzenie, że stojąca obok niej koleżanka może odejść.
Wcale nie spoglądam w kierunku Chrisa. Widzę jego plecy dopiero wtedy, kiedy przepuszcza Ericę przed sobą i opuszcza mój gabinet. Podły chuj.
- Imponujący gabinet, panie Bieber - mówi dziewczyna, chrząkając.
- Dziękuję - uśmiecham się wdzięcznie i pokazuję na kanapę przy półce z książkami. Gdy tam siada, robię to samo, zajmując miejsce obok niej.
Nie uchodzi mojej uwadze to, że przysuwa się bliżej. Ma czarne spodnie i szpilki, w których jej nogi wyglądają zabójczo. Niestety, nie tak zabójczo jak nogi mojej... byłej. Zaciskam na moment oczy na bolesne wspomnienia naszego seksu, gdy siedziała na mnie okrakiem i poruszała się w rytm mych wbić. Kurwa. Było nam tak dobrze. To znaczy, jej. Musiałem to zniszczyć.
- Panie Bieber? - słyszę, na co podskakuję i posyłam blondynce przepraszające spojrzenie.
- Wybacz, jestem dzisiaj nieco rozkojarzony. Jak się nazywasz?
- Nicole Huston - kiwa głową, wyciągając do mnie dłoń, więc ściskam ją formalnie. - Przyjechałam tutaj z Ottawy - wyjaśnia, przechylając głowę w bok. - Zawsze marzyła mi się praca w takim biurowcu, a jeszcze z takim szefem...
Chichoczę i prostuję się.
- To miłe, dziękuję. Gdzie pracowałaś wcześniej?
- Przeszliśmy na ty? - unosi brew, kokieteryjnie przewracając oczami.
- Nie, ale jesteś ode mnie młodsza, poza tym jesteś moim pracownikiem. Mogę tak do ciebie mówić.
- A ja do ciebie? - przysuwa się.
Że co?
Wstaję z kanapy i podchodzę do biurka, gdzie nalewam wody do szklanki i odwracam się przodem do Nicole, opierając o róg.
- Nie, ty do mnie nie możesz - wzdycham i grzecznie się uśmiecham. - Dobrze, więc na czym stanęliśmy?
Reszta spotkania przebiega nam w miłej, lecz dość nerwowej atmosferze. Wyczuwam napięcie od Nicole, która wciąż próbuje wszelakich sztuczek, by mnie poderwać, ale gdy udaję, że nie zwracam na to uwagi, ona coraz bardziej się denerwuje. Kiedy kończymy, wiem jednak, że powinna ze mną zostać, bo sporo wie o zarządzaniu. Pracowała wcześniej w sporej firmie w Ottawie na dziale marketingu. Przyda nam się.
Jej koleżanka - Jane albo Brane (nie jestem pewien) - nie ma tyle szczęścia. Dziękuję jej już po pierwszej wymianie zdań. Chciałem wykorzystać stary numer z pytaniem o rodzaje walut, którego nauczyłem się kilka lat temu. Jane... Brane... W każdym razie: WCZEŚNIEJ WYMIENIONA, nie przeszła sprawdzianu.
Jeśli chodzi o "kujonka", jedyne czego się o nim dowiedziałem, to że ma na imię Thomas, skończył studia na Harvardzie i pisał pracę o nuklearnym rozwoju meteorytu podczas wybuchu. Niesamowita rzecz. Szkoda, że zupełnie niepotrzebna w pracy ze mną.
Gdy Thomas wychodzi, naciskam guzik przy telefonie i mówię Erice, żeby wpuściła ostatniego kandydata. Oblizuję usta i wypuszczam powietrze z płuc, przygotowując się na przeuroczą wymianę zdań z moim rywalem.

Następny rozdział pojawi się najwcześniej w czwartek/piątek z uwagi na moją wycieczkę. Trzymajcie się!