1 wrz 2015

Rozdział sześćdziesiąty pierwszy

- P...e ...i...r - ktoś mamrocze nade mną, na co automatycznie się krzywię. Nic nie rozumiem. - ...an... B...e...r - powtarza głos. Powoli podnoszę powieki. Strasznie boli mnie głowa. Stoi nade mną czarnowłosy mężczyzna w białym fartuchu. Ma w dłoni małą latareczkę, którą od razu przykłada mi do oczu.
- Jezu - jęczę, odsuwając się i wbijając bardziej w coś, na czym leżę. Przez kilka najbliższych chwil nie widzę nic, jedynie ostre światło, którym zostałem oślepiony.
- Panie Bieber - mówi facet, prostując się. Jego twarz dostrzegam dopiero po chwili, kiedy wzrok mi się polepsza. Jego usta układają się we wrednym uśmiechu. - Zostały panu trzy dni życia.
Szybko podskakuję, budząc się ze snu. Jestem cały mokry od potu. Leżę na kanapie w salonie, ale to nie mój dom. Z początku mam wrażenie, że ciągle śnię i jestem u Suzanne, ale wizja szybko się rozmywa, kiedy przypominam sobie, że poprzedniego dnia przyjechałem do Megan. Podnoszę się na łokciach i dostrzegam, że nie mam na sobie koszulki. Jestem przykryty miękkim kocem, a na nogach mam swoje stare dresy. Kto mnie przebrał? I dlaczego?
- Kurwa - mamroczę, dotykając dłonią pulsującego miejsca na twarzy pod okiem. Kiedy przykładam tam palce, ból się zwiększa.
Nie pamiętam kompletnie nic z poprzedniego wieczoru. Suszy mnie w gardle i w dodatku chce mi się odlać. Próbuję wstać, ale nogi mam jak z waty. Jakby tego było mało, ktoś wchodzi do salonu.
Zauważam Megan. Ma rozpuszczone włosy, umalowane usta i oczy, a co najgorsze - założyła moją koszulkę.
- Dzień dobry, Justin - skrzeczy i uśmiecha się szeroko, podchodząc bliżej kanapy. Podciągam się i wsuwam w jej głąb, by zrobić miejsce kobiecie. Siada przy moich nogach i przechyla głowę w bok. - Jak się czujesz?
Jezu, czy my... Czy ja ją pieprzyłem?
- Niedobrze mi - odpowiadam zgodnie z prawdą i automatycznie wzdrygam się na myśl, że mogłem wylądować w łóżku z Megan. Minęło sporo lat, odkąd ostatni raz to zrobiłem i nie chciałbym tego powtarzać. - Co się stało?
Megan chichocze, odgarniając włosy na bok.
- Poszliśmy do klubu - wzrusza ramionami. - Nie mogę powiedzieć, było zabawnie.
- Zabawnie? - marszczę czoło.
- Trochę się spiłeś i zaszaleliśmy.
Tylko nie to.
- Co masz na myśli, mówiąc, że zaszaleliśmy?
- Justin, chyba nie muszę ci tego tłumaczyć - puszcza mi oczko, pokazując swoje białe zęby.
Zaraz zwymiotuję. Podnoszę się z łóżka i kuśtykając przez ból w udach, dochodzę jakoś do łazienki na parterze. Kucam przy sedesie, ale chęć uwolnienia wnętrzności przechodzi mi tak szybko jak się pojawiła. Uświadamiam sobie, że nic nie zdołam zrobić, więc zrezygnowany podnoszę się z kolan i opieram o umywalkę. Podnoszę głowę, by przyjrzeć się sobie w lustrze i prawie odskakuję.
Obok lewego oka mam ogromną, fioletową plamę. Skąd się, kurwa, wzięła?
Marszczę czoło i dotykam naznaczonego miejsca, odczuwając pulsujący ból, tak samo jak wcześniej. Megan mnie tak pobiła? Niemożliwe. Pewnie też była zlana.
Odkręcam wodę w kranie i nachylam się, by opłukać gardło. Czuję tam jakąś gulę, przez którą z trudem przełykam ciecz. Wzdrygam się i jęczę, po czym chlapię twarz i wycieram ją ręcznikiem, patrząc na siebie w lustrze przekrwionymi oczami.
Przeraża mnie świadomość, że mogłem pieprzyć Megan. Nie chciałem tego i gdybym był w pełni świadomy swojego zachowania, do niczego by nie doszło. Pojechałem z nią w celu wspólnej zabawy w klubie, nie w łóżku. Zaraz, dlaczego ja w ogóle chciałem się spić?
Ach, Suzanne… Nieważne.
- Kotku? - słyszę nagle i aż podskakuję. W progu łazienki stoi Megan i bawi się moją koszulką. - Chcesz coś na śniadanie?
- Eee… Nie - mamroczę, przygryzając wargę.
- Wyglądasz na spiętego. Chodź - wyciąga do mnie dłoń - rozluźnię cię.
- Skąd to mam? - marszczę czoło i pokazuję na podbite oko. Nie zwracam uwagi na jej słowa o jakimś rozluźnieniu. Niemal wzdrygam się na ich wydźwięk.
Megan przesuwa językiem po ustach i czule się uśmiecha.
- To nic, kotku - wzrusza ramionami. - Stanąłeś w mojej obronie - chichocze i odpycha się od framugi, po czym podchodzi bliżej i kładzie mi dłonie na ramionach. Zerkam na nas w lustrze. Wyglądamy strasznie.
Nie mogę uwierzyć, że stanąłem w jej obronie. Musiałem być serio pijany. To znaczy, gdyby ktoś chciał ją zaatakować, to jasne, pewnie bym się na niego rzucił, ale Megan jest typem kobiety, która pomocy nie potrzebuje. Jej raczej każdy się boi.
- Jak niby dotarłem do domu?
- Och, taksówką, rzecz jasna - wzdycha. - Pan Clowes przywiezie twoje auto lada moment.
Zaciskam usta, jeszcze przez chwilę na nią patrząc, po czym odpuszczam i wychodzę z łazienki. Czuję się obrzydliwie i podle, jakbym zdradził Suzanne. Lepiej - jakbym zdradził samego Jaxona. Nienawidzę tego uczucia, jestem do niego zupełnie nieprzyzwyczajony. Powinienem wynająć cały autokar dziwek, a ja przejmuję się, co powie mój syn i była dziewczyna.
Megan idzie posłusznie za mną, kiedy dochodzę do kuchni. Wyjmuję tabletki przeciwbólowe i szybko popijam je wodą. Prawie się zachłystuję, gdy Megan cmoka mnie w plecy. Od razu cały się spinam.
- Zrobię śniadanie - uśmiecha się złowieszczo, gdy zerkam na nią przez ramię. Kurwa, chcę dać jej już ten hajs i sprawić, że zniknie z mojego życia na kolejne kilka miesięcy.
Nagle słyszę dzwonek do drzwi.
- To pewnie Clowes - informuje mnie beznamiętnie Megan, wyjmując z lodówki jajka.
Wywracam oczami i idę mu otworzyć. Megan się nie myliła - mój kierowca czeka na mnie grzecznie z założonymi do tyłu rękami.
- Dzień dobry, panie Bieber - kłania się i wyciąga w moją stronę kluczyki.
- Hej - wzdycham, opierając się skronią o drzwi.
- Jak się pan czuje?
- Chujowo, a ty?
Chciałem zabrzmieć żartobliwie, ale Clowes chyba nie rozumie żartu, bo marszczy czoło.
- Kontaktował się pan z nim?
Tym razem to ja się dziwię.
- Z kim?
- Z tym facetem, który pana pobił.
- Eee… Nie.
- Wyglądał na nieźle wkurzonego.
Wzruszam niedbale ramionami.
- To tylko jakiś dupek. Stanąłem w obronie Megan.
- Tak, panie Bieber, możliwe, ale tylko pan najwidoczniej w tej bójce ucierpiał. On wyszedł bez szwanku.
Przełykam ślinę.
- Mówisz, że nie obiłem mu mordy?
- Nie - zaprzecza. - Był cały i nawet zadowolony.
Wytrzeszczam oczy.
- Słucham?!
Clowes przełyka ślinę, orientując się, że chyba powiedział za dużo. Nachyla się nade mną, a z jego ust wydobywa się szept:
- Niech pan uważa na panią Simpson. Upierałem się, by zawieźć pana wczoraj do szpitala, ale zaczęła coś kręcić. Powinien pan tam iść sam, wyglądał pan okropnie. I nie chodzi mi tylko o limo pod okiem.
O czym on pieprzy, do jasnej cholery?
- Co ty… - zaczynam, ale Clowes zauważa kogoś za mną, bo szybko się prostuje.
Odwracam się i widzę Megan.
- Wszystko w porządku, kotku?
Jeszcze raz użyje w moją stronę tego zwrotu, a serio się zrzygam.
- Tak - prycham. Jeszcze sobie z nią porozmawiam.
Megan kręci z niedowierzaniem głową i odwraca się na pięcie, wracając do kuchni. Znowu spoglądam na Clowesa i chcę o coś zapytać, ale wchodzi mi w słowo.
- Mimo wszystko, gratuluję panu - kiwa głową, lekko się uśmiechając.
Zbija mnie z tropu.
- Za co?
- Jak to za co? Zostanie pan ojcem! Znowu!
Przełykam ślinę i cały się czerwienię. Jako odpowiedź zamykam mu drzwi przed nosem, ale od razu tego żałuję, więc po chwili je uchylam.
- Dzięki - mamroczę nieśmiało i kiwam głową. Nie stać mnie na uśmiech, ale szczerzenie się Clowesa śmiało obejmuje naszą dwójkę. - Tylko - dodaję po chwili - nie wspominaj już o Suzanne. To przeszłość.
Clowes rozchyla wargi, po czym kiwa głową.
- Och, rozumiem. Szkoda.
Szkoda?! Jezu, dlaczego wszyscy jej żałują?!
No dobra, też żałuję.
Wymuszam się na uśmiech w stylu "dzięki za opinię" i zamykam drzwi.
Wracam do kuchni, sam nie wiem, czy wkurzony, czy bardziej zmęczony. Megan miesza jajecznicę na patelni, a gdy wchodzę, cmoka do mnie ustami.
- Kto mnie pobił? - syczę.
 Zrzędnie jej mina.
- Mówiłam ci już, kotku, stanąłeś w mojej obronie.
- To dlaczego ten facet nie miał żadnych obrażeń? - przechylam głowę w bok. - I nie mów tak do mnie.
Megan wyłącza gaz pod patelnią i zerka na mnie, krzyżując ręce na piersi.
- Daj spokój, misiu - wzrusza ramionami. - Zjedzmy śniadanie.
Prycham tylko, kręcąc głową.
- Nie, dzięki. Wracam do domu - rzucam krótko i patrzę na nią. - Oddaj mi moją koszulkę.
Megan zaciska usta i nic nie mówi. Chwyta kołnierz koszulki i ściąga ją przez głowę. Jest naga. Nie ma nawet majtek, kurwa mać. Rzuca we mnie ubraniem i odwraca się tyłem, kręcąc biodrami. Zaraz naprawdę zwymiotuję.
- Czy my się w ogóle pieprzyliśmy, skoro twierdzisz, że się z kimś pobiłem? - pytam, nasuwając na siebie koszulkę.
Megan wzrusza ramionami i nic nie odpowiada. Co to oznacza? Nie mogę mieć pewności, że do niczego między nami nie doszło. Wzdrygam się jednak na tę myśl. Może tylko mnie oszukała? Podła szmata.
Wychodzę z domu, trzaskając drzwiami. Ciągle boli mnie głowa, ale mam to gdzieś. Obok domu Suzanne przejeżdżam bez patrzenia w jej okna. 

Witam wszystkich! Wakacje minęły szybciej niż się spodziewaliśmy - dopiero co się z Wami żegnałam i życzyłam udanego wypoczynku :) Mam nadzieję, że wróciliście pełni ochoty i zapału do nauki, wszelakich wycieczek i innych rozrywek związanych ze szkołą. Liczę, że nie znudziliście się jeszcze opowieścią o Justinie i Suzanne i będziecie z tym blogiem do samego końca. Chciałabym też podziękować wszystkim, którzy czekali. Jesteście niesamowici i strasznie mocno Was kocham <3
Zaplanowałam dodawać rozdziały w każdy poniedziałek, ale jeśli jakiś dzień przepadnie nam bez posta, to nie wińcie mnie za to - zrządzenia losu są przeróżne :)
Ściskam Was z całego serduszka!
x Werka