26 lis 2015

Rozdział siedemdziesiąty pierwszy

Zamknęli mnie w izolatce. Na samą myśl prycham z żenadą, bo według nich było to najgorsze, co mogli zrobić. Jakby nic bardziej złego wcześniej się nie wydarzyło. Szczerze, mam głęboko gdzieś, co teraz ze mną zrobią.
Minęła doba. Może kilka dni, sam nie wiem, bo nie mam tu nawet zegarka i nie czuję upływu czasu. Nic już, kurwa, nie czuję. Wewnątrz małego pokoiku stoi łóżko, krzesło i biurko. Nie dali mi kroplówki ani żadnych przyrządów monitorujących, bo bali się, że i tak wszystko zniszczę. Całe lewe przedramię mam w bandażach. Boli mnie po głębokiej ranie od igły, ale przestaję czuć cokolwiek, gdy tylko pomyślę o Niej.
Zaciskam mocno powieki. Świadomość, że Jej nie ma nie pozwala mi nawet na wymawianie w umyśle Jej imienia. Nie mam pojęcia, o czym mam rozmyślać. Głowa mnie boli, mam wrażenie, że zaraz zemdleję. Przez myśl przeszło mi nawet samobójstwo, ale to byłoby dosyć marne. W końcu mam jeszcze Jaxona, co teraz jest moim priorytetem, a po drugie tutaj nawet nie miałbym jak się zabić. Umieścili mnie w izolatce, bym sam się wykończył - jak w jakimś więzieniu.
Kręcę głową. To nic nie da, muszę wziąć się w garść, chociaż doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nic takiego się nie stanie.
Dopiero Ją straciłem i wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze do odzyskania Jej, kiedy to wszystko znowu się schrzaniło.
I znowu z mojej winy.
Czuję się znowu jak odrzucone od rodziców dziecko. Znowu czuję się zupełnie sam, w domu dziecka, przeklętym miejscu, którego nigdy w życiu nie zapomnę.
Znowu. Znowu. Znowu...
Z wściekłości wydaję z siebie przeraźliwy krzyk, ale nie mam pojęcia, czy bardziej boję się tego, co mi się przytrafiło, czy tego, jaką barwę ma mój głos. Zamiast męskiego wrzasku słyszę jedynie pisk. Dyszę cicho i zniżam się z łóżka na podłogę, po czym podciągam wyżej kolana i kładę na nich łokcie. Z irytacją szarpię za swoje włosy. Chcę się rozpłakać, lecz nawet na to nie mam siły. Jestem wykończony.
Nagle drzwi izolatki się otwierają, a do środka wchodzi mój lekarz. Patrzę na niego jak przez mgłę, mrugając co chwila powiekami i wzdychając ciężko.
- Panie Bieber, jak się pan czuje?
ZNOWU to samo pytanie. Czy oni chcą mnie dobić?
- Zadziwiająco dobrze - prycham. - Rzekłbym nawet, że nigdy nie było lepiej.
Lekarz unosi brwi i podchodzi bliżej.
- Sądzę, że może pan już stąd wyjść. Dwie godziny wystarczą.
Dwie godziny? Co on gada? Spędziłem tu co najmniej kilka dni.
- I tak już nie mam po co tam wychodzić - mówię pod nosem. Oblizuję usta, ociężale się podnosząc i kulejąc, zmierzam powoli do wyjścia.
- Pytał pan wcześniej o swoją dziewczynę - wtrąca lekarz, idąc za mną. Musimy przejść przez długi korytarz, by wejść na główny oddział, z którego zostałem zabrany.
Zaciskam usta.
- Nie ma o czym mówić. Wszystko wiem - rzucam niedbale. Niech on się odpierdoli.
- Wie pan? - lekarz jest bardziej zdziwiony, ale staje obok mnie, po czym przepuszcza mnie w drzwiach. - W takim razie dobrze. Może pan ją odwiedzić, zaprowadzę pana.
- Nie, dziękuję - odpowiadam natychmiast, patrząc na niego. - Nie uśmiecha mi się patrzenie na nią w takim stanie.
- Co pan opowiada? Myślałem, że jest dla pana ważna.
Zagryzam wargę.
- Była. Znaczy, jest - poprawiam się. - I będzie, ale nie jestem pewien...
- W takim razie, skoro pan tak reaguje, myślę, że powinien pan chociaż się z nią pożegnać.
Patrzę na niego oniemiały i czuję łzy napływające do oczu. Muszę być twardy.
- Nie jestem teraz na to gotowy.
- A kiedy pan będzie? - pyta, kiedy zaczynam oddalać się w stronę sali. - Pańska dziewczyna może niedługo stąd wyjść.
No tak, to oczywiste. Trzeba odprawić pogrzeb. Jej zwłoki nie mogą tu leżeć w nieskończoność...
Kto tak właściwie się tym zajmie? Powinienem zadzwonić do Mathildy... Ale co jej powiem? Że zabiłem jej własną córkę?
Lekarz ma rację. Zatrzymuję się i odwracam w jego stronę, wypuszczając powietrze z ust.
- Dobrze, chcę do niej pójść.
Kiwa głową i poprawia kołnierz swojego białego fartucha, po czym podchodzi do mnie i wskazuje dłonią, bym szedł dalej.
- Uprzedzam jedynie, że jest w kiepskim stanie - tłumaczy, na co przewracam oczami.
- Tak, domyślam się - krzywię się. - Ludzie po śmierci zwykle nie prezentują się najlepiej.
Pierwszy raz wypowiedziałem to na głos. Nienawidzę siebie za to.
Dochodzimy do windy, a lekarz patrzy na mnie zdziwiony. Jego oczy się rozszerzają, ale po chwili kręci głową, jakby nie rozumiał tego, co powiedziałem.
- Co pan opowiada? Pańska dziewczyna przecież żyje.
Prycham, jakby niewzruszony, patrząc na numerację na górze, która pokazuje, na którym piętrze aktualnie znajduje się winda. Dopiero po upływie dwóch pięter dociera do mnie to, co powiedział. Przestaję oddychać i przenoszę na niego spojrzenie.
- Słucham?
Drzwi się rozsuwają i lekarz wchodzi do środka, czekając na mnie. Chyba robię to samo, co on, ale nie mam pojęcia nawet, jakim cudem tam docieram, bo nawet nad tym nie panuję.
- Jest w bardzo złym stanie, ale wyjdzie z tego. Gorzej z dzieckiem. To pana dziecko, prawda?
- Ta...ak - udaje mi się wydusić. Cały się czerwienię.
- Pańska dziewczyna straciła bardzo dużo krwi. Jest także odwodniona i doznała urażeń w postaci poranienia żeber. To bardzo niebezpieczne dla kobiet w ciąży - wzdycha, swobodnie naciskając przycisk wybranego piętra. - Panie Bieber?
Nie dociera do mnie w ogóle to, co mówi.
- Jak to żyje? - pytam niepewnie, patrząc ślepo w ścianę. - Przecież powiedziano mi, że umarła.
- Kto panu powiedział?
- Umarła! - krzyczę, zaciskając pięści i patrząc na doktora. Jest zszokowany moim zachowaniem. - Dlaczego mówi mi pan, że żyje?!
- Proszę się uspokoić - lekarz podnosi dłonie i pomaga mi wysiąść z windy. - Nie wiem, kto wprowadził pana w błąd, jednakże się mylił. Pańska dziewczyna przeżyła. - Mówi spokojnie. - Teraz rozumiem, dlaczego pan się tak zachował... - dodaje pod nosem.
Rozszerzam lekko usta i oddycham głęboko. To naprawdę nie na moje nerwy. Dopiero co uświadomiłem sobie, że Suzanne... że Ona... umarła. A teraz ktoś znowu mówi mi, że żyje. W co mam wierzyć?! Komu mam ufać?!
- Chcę ją zobaczyć - wypuszczam powietrze z ust. Oddycham bardzo niespokojnie, a serce wali mi jak młot.
Lekarz lekko się uśmiecha i kładzie mi dłoń na ramieniu. Gdy przypomina sobie, że to moje zranione ramię, szybko mnie puszcza, jednak ja i tak nic nie czuję. Ból spowodowany wypadkiem jest dla mnie jak najmniej ważny. Najważniejsza jest Ona.
- Oczywiście, proszę tędy - mówi lekarz, bardziej rozpromieniony i szybko zmierza w kierunku oddziału. Nie zwracam nawet uwagi na nazwę, po prostu idę za nim, nie odwracając od niego wzroku, by tylko go nie zgubić. - Teoretycznie może wejść do niej tylko najbliższa rodzina, ale skłonny jestem również panu na to pozwolić - dodaje przez ramię.
Jego słowa dochodzą do mnie z opóźnieniem. Kiedy zatrzymuje się przy jednej z sal, a raczej - przy ogromnej szybie, jeszcze przez moment na niego patrzę, by po chwili spojrzeć na obraz, który maluje się po drugiej stronie.
Na jedynym łóżku w środku zielono-niebieskawej sali, podłączona do miliona przyrządów monitorujących, leży Suzanne. Oddycha ciężko, co mogę stwierdzić ze względu na unoszącą się w górę klatkę piersiową. Ma zamknięte powieki, głowę zwróconą do góry, ręce puszczone wzdłuż ciała i włosy podniesione do góry, układające się dookoła głowy na poduszce. Nie mogę uwierzyć, że to Ona, dopóki nie dostrzegam Jej rodziców siedzących obok. Są w zielonych okryciach i mają na twarzach maski.
Nie wiem, czy to odpowiednia chwila na takie stwierdzenie, ale nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek był bardziej szczęśliwy.

Moja nieobecność była spowodowana brakiem kompa, a nienawidzę pisać na telefonie x Rozdział krótki i na pewno nie taki, jakiego się spodziewaliście, ale wszystko stopniowo zacznie się wyjaśniać.
Kocham Was i buziaki<3