17 lis 2015

Rozdział siedemdziesiąty

Budzi mnie jasne światło. Pali mnie, dusi, jest mi niedobrze. Mrugam kilkakrotnie powiekami, a przynajmniej wydaje mi się, że to robię. Nie jestem pewien z uwagi na rozkojarzenie.
Myślałem, że tak czują się ludzie tylko w książkach i filmach, ale teraz wiem to też po sobie. W szpitalu - gdzie muszę przecież być - jest okropnie.
Zupełnie jak w moim śnie.
Na pierwszy rzut oka nie wygląda to wcale na szpital. Mam wrażenie leżeć na jakimś twardym kamieniu, pod gołym niebem, na którym świecące słońce jest tak mocne i rażące, że zaraz zemdleję. Nagle słońce zachodzi, a przede mną zaczynają pojawiać się wszelakie kształty. Pierwszy rysuje się zarys twarzy mężczyzny. Jest przerażająco blisko, ale chwilę potem odsuwa się w spowolnionym tempie. Mrugam raz jeszcze i zaczynam widzieć wyraźniej.
To doktor, przynajmniej tak mi się wydaje z uwagi na jego biały fartuch. Trzyma w dłoni długopis z latarką, którą właśnie wyłączył za pomocą małego przycisku. Wsuwa wsuwkę od długopisu za kieszeń przy piersi i marszczy czoło. Wygląda na góra czterdzieści lat.
Rozglądam się dookoła i uświadamiam sobie, że rzeczywiście leżę w szpitalu. Jestem na jednym z trzech łóżek. Oprócz mojego zajęte jest jedno, w środku, przez starszego mężczyznę, ale leży odwrócony do mnie plecami, więc słabo go widzę.
Strasznie boli mnie głowa. Przymykam oczy, ale zaraz je otwieram i przenoszę wzrok na doktora.
- Jak się pan czuje, panie Bieber? - pyta niskim głosem.
Poprawiam się na łóżku i uświadamiam sobie, że niesamowicie bardzo boli mnie ręka. Przez cały biceps przechodzi przeraźliwe pieczenie. Przypomina mi to o tym, co się stało.
Moje oczy automatycznie się otwierają.
Kurwa, co z Suzanne?! Nie mam w głowie nawet ostatniego obrazu jej twarzy... Nie jestem pewien, czy zaczęła piszczeć, czy cokolwiek krzyknęła, czy może była cicho. Uświadamiam sobie, że w głowie mam jedynie krople pieprzonego deszczu, w którym się wcześniej całowaliśmy i który potem nas zabił. Jestem pewien, że przez mokrą jezdnię samochód wpadł w poślizg.
- Panie Bieber? - powtarza. 
- Gdzie ona jest? - chrypię niepewnie, wychylając głowę do przodu.
- Proszę mi odpowiedzieć, jak się pan czuje.
- Gdzie ona jest?! - zadaję pytanie ponownie, bardziej się denerwując. Próbuję krzyknąć, ale wycieńczenie zatrzymuje mi głos w gardle.
Cholera, jeśli nie ma jej ze mną, to jest z nią gorzej... Albo lepiej. Może nic jej się nie stało? Może wyszła?! Może już o mnie nie pamięta? Wolałbym, by była bezpieczna w domu i o mnie zapomniała, niż cierpiała przeze mnie tutaj...
- Pyta pan o swoją dziewczynę?
Określenie, jakiego użył, prawie doprowadza mnie do zachłyśnięcia powietrzem, ale w końcu decyduję się na odpowiedź.
- Taak, o nią - wyduszam.
Lekarz przełyka ślinę i sprawdza coś w trzymanym pliku papierów, po czym ponownie patrzy na mnie.
- Powinien pan odpoczywać, panie Bieber. Proszę się przespać. Stracił pan dużo krwi i miał pan poważny uraz głowy. Pana stan póki co jest stabilny, ale będziemy mogli to potwierdzić za parę godzin.
Zaciskam pięści na pościeli, po czym je rozluźniam, nie mając siły długo tak pociągnąć.
- Zadałem proste pytanie... Muszę ją zobaczyć - mamroczę pod nosem, powoli tracąc doktora z pola widzenia. Obraz mi się zamazuje, a powieki zamykają, lecz na siłę je otwieram, by nie tracić z nim kontaktu.
- Musi pan spać. Wszystko powiem panu po obudzeniu - wzdycha i wychodzi. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie wiem, bo sam usypiam szybciej, niż się tego spodziewałem.

Budzę się cały mokry od potu. Śniłem o Suzanne - znalazłem ją pod kołami samochodu, przygniecioną, zmiażdżoną. W ogóle nie mogłem jej poznać, ale wiedziałem, że to ona.
Nie mogę już wytrzymać. Jest noc, na salę wpada światło z korytarza. Nie mam czym oddychać, poza tym nie wiem, co się z nią dzieje. Muszę się stąd wydostać. Muszę ją znaleźć.
Wstaję z łóżka, chociaż nie jestem pewien, czy czuję do końca swoje nogi. Jestem cały obolały i w dodatku podłączony do kroplówki. Dopiero, kiedy moje nagie stopy dotykają podłogi, uświadamiam sobie, że ktoś przebrał mnie w ohydny, granatowy fartuch, który ma przypominać piżamę. Czuję się jak w worku i nawet nie mam bokserek. Mój kutas wisi jak banan na drzewie. To wstrętne.
Ciągnąc za sobą stojak z kroplówką i lekko przy tym kulejąc, idę po pustym korytarzu, zaglądając do poszczególnych sal, ale nigdzie nie dostrzegam mojej dziewczyny. Nawet, jeśli już nią nie jest, to i tak mam to gdzieś: na razie będę ją tak nazywać.
Musi tu być. Musi żyć. Nie wierzę, że zginęła, to niemożliwe. Skoro mi, kurwa, nic nie jest, oprócz kilku szwów na nodze, obolałych mięśni i palących dwóch ran na ramieniu - które zauważyłem przed chwilą - to jej też nic się nie stało. Na pewno. Jestem przekonany.
- Proszę pana! - słyszę za sobą, więc staję jak wryty i odwracam się przez ramię.
Na korytarzu stoi dosyć młoda pielęgniarka. Jest niższa i z pewnością młodsza ode mnie. Ubrana w biały kombinezon, z czepkiem na głowie jak w starych serialach, przygląda mi się badawczo i powoli do mnie podchodzi.
- Ja... - zaczynam, ale gdy przede mną staje, natychmiast czuję, że pomoże mi coś zdziałać. Wygląda na dość zlęknioną, więc powinna zrobić to, o co ją poproszę. - Szukam swojej dziewczyny.
- Dziewczyny? - unosi brwi i przełyka ślinę, przyglądając mi się. - Nie powinien pan leżeć w łóżku? Jest trzecia w nocy.
- Nie - odpowiadam spokojnie. - Szukam swojej dziewczyny - powtarzam z naciskiem, oblizując dolną wargę. Dopiero teraz czuję, jaka była spierzchnięta.
- Niestety, nie mogę pana do niej zaprowadzić.
Przełykam nerwowo ślinę. W głowie od razu mam najczarniejsze scenariusze.
- Dlaczego?
- Pana dziewczyna...
Z ruchu jej warg widzę, co powiedziała, ale wcale tego nie usłyszałem. Wpatruję się osłupiały w jej usta, próbując znaleźć jakieś konkretne myśli, ale mój umysł pracuje na spowolnionych obrotach, a w dodatku potrafię myśleć tylko o jej pieprzonych ustach i o tym, dlaczego ich, kurwa, nie zamknęła.
- Słucham? - pytam z niedowierzaniem.
- To, co powiedziałam - wypuszcza powietrze, patrząc na mnie z politowaniem. - Pańska dziewczyna nie żyje.
Ja pierdole, kto zatrudnił tutaj tę głupią dwunastolatkę?! Czemu nikt jej nie nauczył, że powinna czasem pomyśleć, zanim cokolwiek powie?!
Odsuwam się od niej i opieram się zranioną ręką o ścianę, próbując złapać oddech, ale gula więźnie mi w gardle i boję się, że zaraz przestanę cokolwiek czuć. Kurwa, jebana mać. Co mnie to w ogóle obchodzi?! Przecież ja, do jasnej cholery, nie mogę już nic czuć, bo kurwa, nie mam dla kogo.
Inaczej to sobie wszystko wyobrażałem. W filmach staje lekarz staje przy twoim łóżku, zapada długa minuta ciszy, lekarz zerka w okno, a potem przenosi wzrok na ciebie i mówi coś w rodzaju: "Przykro mi". Trudno się wtedy nie domyśleć, o co chodzi, chociaż wiadomym jest, że nikt tego do siebie nie dopuszcza. Tutaj zostałem niemal od razu zaatakowany. Proste "Nie żyje". Pielęgniarka powiedziała to tak, jakby mówiła o pogodzie za oknem. Nic, kurwa, niezwykłego.
- Przepraszam, czy wszystko w porządku? - pyta dziewczyna, a ja zerkam na nią w jeszcze większym osłupieniu.
Ona chyba żartuje.
Ruszam przed siebie, ciągnąc za sobą kroplówkę. Już nawet nie trzymam stojaka ręką. Wiem, że grozi to wyrwaniem igły, ale nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie - mogą mi urwać całą rękę. Straciłem cały sens życia.
Wchodzę na swoją salę. Słyszę za sobą nawoływania pielęgniarki. Nie obchodzi mnie, że na łóżku obok mnie ktoś leży. Robię sporo hałasu z tym stojakiem. Podchodzę do swojego posłania i ciskam poduszką o ścianę. Przez całe ramię przeszywa mnie niesamowity, piekący ból, lecz nie dbam o to. Czuję pierwsze łzy na policzkach i zaciskam mocno zęby, wydając z siebie zduszony okrzyk.
Nagle uświadamiam sobie, że mam jeszcze Jaxona. W chwili, gdy to do mnie dociera, zaczynam krzyczeć wniebogłosy. Zawiodłem go, po raz kolejny go zawiodłem.
Pielęgniarka podchodzi do mnie od tyłu, ale odpycham ją z taką siłą, że upada na podłogę.
- Panie, co pan robi?! - pacjent, którego do tej pory brałem za poczciwego staruszka, próbuje zerwać się na równe nogi.
Wszyscy dookoła coś krzyczą, na korytarzu robi się hałas i zamieszanie, a ja przez wszystkie emocje wewnątrz mnie zrywam kroplówkę i wyrywam igłę. Drę się z bólu i walę w ścianę z oszałamiającym bólem i wściekłością, starając się wyrwać personelowi i ochronie, którzy właśnie wpadli na salę.

NIE ZABIJAJCIE MNIE!
Wszystkiego dowiecie się wkrótce, obiecuję.
Trzymajcie za mnie kciuki, piszę w piątek olimpiadę. Ściskam Was mocno i kocham za wszystkie przemiłe słowa, ale także za krytykę - dodatkowo mnie napędza!
Proszę, nie pytajcie, kiedy nowy rozdział... Ja cały czas pamiętam o tym opowiadaniu, staram się wyrobić jak najszybciej, wiele czynników nie zawsze mi na to pozwala, ale jestem tu!
Buziaki <3 Werka.