2 gru 2015

Rozdział siedemdziesiąty drugi

- Mogę do niej wejść? - pytam niepewnie lekarza, nie odrywając wzroku od Suzanne.
Ona. Żyje. To bardziej niesamowite, niż mogłoby się wydawać.
Lekarz kiwa głową, oblizując usta.
- Tak, ale proszę wziąć wierzchnie okrycie i maskę. Pańska dziewczyna jest osłabiona i każdy wirus z otoczenia może ją wykończyć - mówi, po czym klepie mnie po ramieniu i odchodzi. Nie odprowadzam go wzrokiem, ciągle jestem utkwiony w Suzanne.
Nagle obok mnie pojawia się pielęgniarka. Chyba wyszła z sali, bo usłyszałem zamykane drzwi.
- To dla pana - przekazuje w moim kierunku zielony płaszcz szpitalny, taki sam, jaki mają rodzice Suzanne siedzący w środku. Kiedy go od niej odbieram, wciska mi w dłoń również białą maskę.
Jestem tak rozkojarzony, że nie umiem jej nawet podziękować. Wszystko dzieje się dla mnie jak w transie, nie umiem skupić się na niczym innym niż na jednej informacji: ONA ŻYJE.
Nakładam wszystko na siebie i kiwam głową do pielęgniarki, po czym mijam ją i otwieram drzwi, które z pewnością nie są aż tak ciężkie, jak to teraz odczuwam. Jakby wszystkie czynniki dookoła były przeciwne temu, bym tu wszedł.
Wewnątrz jest znacznie zimniej niż na korytarzu. Na środku sali, na łóżku z poręczami do chwytania, leży Suzanne, a dookoła niej ustawione są przyrządy pomagające jej funkcjonować.
Jej rodzice - Mathilda i Harold - odwracają się w zwolnionym tempie w moim kierunku. Widzę po ich twarzach, jak bardzo są zmęczeni.
Pochylam głowę, by jakoś ich przywitać, bo nie wiem, czy słowa "dzień dobry" są tu odpowiednie.
- Witaj, Justin - Harold podnosi się z miejsca i wyciąga do mnie dłoń. - Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać, ale wiele o tobie słyszałem.
Marszczę brwi. Nie mieliśmy okazji? Oblizuję usta, ale dopiero po chwili przypominam sobie, że znam go tylko z tego, co sam znalazłem, sprawdzając moją przyszłą pracownicę.
- Miło mi - mówię, ściskając sztywno jego rękę. - Przykro mi, że musimy poznać się w takich okolicznościach. - Chrząkam cicho i nie czekając na jego odpowiedź, podchodzę do Mathildy, która już odwróciła ode mnie wzrok i wpatruje się w córkę. - Mathildo - przygryzam wargę, a kiedy na mnie spogląda, kiwa jedynie głową.
Zupełnie nie wiem, co mam robić. Nie ma już dla mnie wolnych miejsc obok łóżka, więc po prostu tam staję, patrząc na Suzanne z bliska.
Nie wygląda aż tak źle jak się spodziewałem. Ma poobijaną twarz, skaleczenia wokół łuków brwiowych i zranione usta, poza tym jest taka jak wcześniej. Jej ręce są posiniaczone, w niektórych miejscach nawet mocniej. Krzywię się na myśl, że to wszystko moja wina, ale podtrzymuję się na duchu tym, że żyje. To dla mnie najważniejsze.
Tyle rzeczy powiedziałbym jej, gdybyśmy byli sami... 
Mathilda pociąga nosem i jest to dla mnie tak nowy i nieznany dźwięk, że prawie podskakuję. Zerkam na nią wystraszony tym, że odciągnęła mnie od moich myśli. Przełykam ślinę. Nie chcę, żeby płakała. Wiem, że płacze z powodu Suzanne, a to równa się temu, że płacze z mojego powodu. Przeze mnie.
Gdybym wtedy bardziej uważał, to nie musielibyśmy tu siedzieć... Odwiózłbym Suzanne do jej domu, wróciłbym do siebie, pooglądał coś z synem, a następnego dnia zrobiłbym wszystko, by spotkać się znowu z moją... dziewczyną. Tak, póki jesteśmy w szpitalu, mogę ją nazywać "swoją". Zamiast tego, siedzimy tutaj, a ona jest, kurwa, nieprzytomna.
Wszystko przeze mnie.
- Przyjdę później - zaciskam pięści i powieki, nie chcąc dłużej na nią patrzeć. To naprawdę mnie boli. Nie chcę być przy nich w takich chwilach. Oni są jej rodzicami, po rozwodzie czy bez... To nieważne. Przyjechali tu, Bóg wie skąd, matka Suzanne musiała pokonać naprawdę długą drogę z Forks... A ja jestem tu nikim specjalnym, nie powiązanym w żaden sposób z ich córką i jestem ostatnią osobą, którą powinni tu wpuścić.
Odwracam się i ruszam do wyjścia, ale Mathilda mnie zatrzymuje.
- Justin - szepce. Zerkam na nią przez ramię i widzę, jak wstaje z krzesła. - To my przyjdziemy później. Posiedź z nią, ona cię potrzebuje.
Głośno przełykam ślinę. Harold nie mówi nic, jedynie klepie mnie po ramieniu jak wcześniej lekarz.
Mathilda, przechodząc obok mnie, ściska mój nadgarstek, co trochę mnie szczypie, ale nie daję niczego po sobie poznać.
- Kiedy się rozstaliście, nigdy wcześniej nie widziałam jej takiej załamanej - stwierdza, a moje serce łamie się jeszcze bardziej. - Spróbuj to naprawić, proszę cię.
Po tych słowach po prostu wychodzą. A ja stoję tam i ze wszystkich sił staram się nie rozpłakać.
Nie mam odwagi, by odwrócić się przodem do niej. Oddycham głęboko, szukając gdzieś jakiegoś wsparcia, ale nie widzę nic, co mogłoby mi pomóc. W końcu się odwracam i zastygam.
Zostaliśmy sami. W innych okolicznościach naprawdę by mnie to ucieszyło, a teraz - po prostu się tego boję.
Wcześniej myślałem, że powiem jej tyle rzeczy... Ale teraz nie wiem nawet, jak się nazywam.
Ona zawsze była taka... inna. Może nie do końca rozumiała mnie w pewnych rzeczach, ale była najbardziej naturalną osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Zawsze pozostawała sobą, miała najzwyklejsze uczucia, których to ja nie byłem w stanie do siebie dopuścić, bo nie miałem pojęcia, czym są i jak się nazywają.
Mam wrażenie, że po naszym rozstaniu zamieniliśmy się rolami. To ja pękłem wewnętrznie i zacząłem odczuwać bodźce z otoczenia, a kiedy się z nią spotkałem, poczułem coś dziwnego: jakby to ona rosła w siłę i jakby to rozstanie ją umocniło.
"Nigdy wcześniej nie widziałam jej takiej załamanej"... Słowa Mathildy odbijają się echem po mojej głowie. Nie, to nie może być prawda... Nie chcę, żeby była. Bardziej wytrzymałbym fakt, że Suzanne jakoś to wszystko przetrwała, była silną babką i miała mnie w dupie, kiedy to ja tak cierpiałem, nawet jeśli nie chciałem tego do siebie dopuścić. Nie chciałem i nie chcę przyjąć do siebie tego, że mogła cierpieć i mogło ją to boleć...
Ruszam powoli w jej stronę. Chyba płynę, nawet nie czuję nóg. Kiedy docieram do krzesła, opadam na nie tak, jakbym dopiero skończył jakiś triatlon i potrzebował odpoczynku.
Nie wiem, dlaczego to robię, ale chwytam jej dłoń. Nie ściska jej. No tak, jest nieprzytomna. Dostaję za swoje i w tym momencie nawet nie chcę, by odwzajemniała mój ucisk. Zasłużyłem sobie na to.
- Suzanne - zaczynam, podnosząc na nią spojrzenie, po czym niedbale prycham, jakbym się dusił. - Czy można zacząć łatwiej od imienia osoby, do której się mówi? Tak piszą w każdych książkach - oblizuję usta. - Lubisz czytać książki, prawda? - chrząkam, nieco się prostując. - Kiedyś coś ci poczytam. Obiecuję, że będę czytać wszystko, co tylko będziesz chciała, ale proszę, wróć do nas. - Głos mi się załamuje. Justin, weź się, kurwa, w garść. - Dowiedziałem się niedawno, że umarłaś. To zabawnie brzmi, prawda? - uśmiecham się lekko. - Tak, Suzanne, umarłaś, ale nagle ożyłaś, jesteś tu i rozmawiam z tobą - oblizuję usta. - Wiem, że mnie słyszysz, ale to w sumie dobrze, że nie odpowiadasz... Daj mi się wygadać - chichoczę tak lekko, jakbym mówił o żarcie przeczytanym w gazecie. - Przepraszam, przysięgam ci, że gdybym mógł cofnąć czas, to najchętniej cofnąłbym go do momentu, kiedy przeczytałem twoje zgłoszenie o pracę. Nigdy nie dopuściłbym do tego, byś mnie poznała, Suzanne - wyobrażając sobie to, łzy cisną mi się do oczu. - Zniszczyłem ci miesiące, które mogły być dla ciebie najpiękniejsze w życiu. Poniżałem cię, biłem, zgwałciłem, sprawiłem, że zaszłaś w ciążę... Masz jeszcze przed sobą tyle spraw, tyle perspektyw, a teraz będziesz... będziemy... wychowywać nasze dziecko. To nie powinno się zdarzyć. Przepraszam, że mnie poznałaś - wypuszczam powietrze z ust i podnoszę jej dłoń do ust, łokciem opierając się o łóżko. Pojedyncza łza kapie na jej palce, które całuję przez białą maskę. - Nienawidzę siebie za to, co zrobiłem. Nie powinnaś tu leżeć. To ja powinienem tu gnić, najlepiej już nie żyć, nie zasługuję na to. Nie zasługuję na ciebie i nigdy na ciebie nie zasługiwałem. Kiedy powiedziałem ci, że cię kocham, wcale tego nie czułem... Byłem najgorszym skurwielem... wybacz mi to słowo - uśmiecham się lekko przez łzy - na świecie. Może nadal jestem? Tego nie wiem, ale wiem, że teraz cię kocham. Jeszcze nigdy nie czułem tego absolutnie do żadnej kobiety. Nie wiem, co to za uczucie i poznaję je na nowo, ale kiedy na ciebie patrzę, to nie mogę czuć niczego innego. Zakochałem się w tobie dopiero wtedy, kiedy odeszłaś - wyduszam z siebie. - Jak często słyszałem dookoła siebie, że docenia się coś dopiero wtedy, kiedy się to traci. Zawsze się z tego śmiałem. Ja miałem wszystko przy sobie, pieniądze, karierę... Nigdy nie sądziłem, że to stracę. Dopiero wtedy, kiedy poznałem ciebie, dostrzegłem, że mam wszystko. Teraz wiem, że pieniądze nie mają zbyt wielkiego znaczenia, kiedy mam przy sobie wszystko, czego potrzebuję... Nigdy nie straciłem mojego majątku, ale straciłem ciebie. Błagam, obudź się - wciągam głęboko powietrze, dławiąc się łzami. - Wróć do nas, ale proszę, nie nienawidź mnie. Nie zasługuję na to, by z tobą być, ale nie przeżyję z tym, że mnie nienawidzisz... Proszę, Suzanne - ściskam jej dłoń tak mocno, że aż mnie samego to boli, ale nie umiem nad tym zapanować. - Kocham cię najmocniej na świecie, ale nie umiem tego robić. Nie umiem być dla ciebie tym, kim chcesz, żebym był, bo ja nawet nie umiem się zmienić. Jesteś inna, jesteś... człowiekiem. Ja przestałem nim być - zaciskam zęby. - Naucz mnie być człowiekiem, Suzanne... To absurdalne, ale błagam cię... - duszę się, cały się trzęsąc. - Nie wiem nawet, czy powinienem cię o to prosić... Mam wrażenie, że błagam cię o zbyt wiele. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybyś mnie nie poznała... Żyłabyś teraz szczęśliwie, bez problemu, którym jestem. Ja na ciebie kurwa nie zasługuję! - krzyczę z wykończenia, opadając lekko głową na jej brzuch i dopiero kiedy to robię, uświadamiam sobie, co tam jest. A raczej: kto. Podnoszę się jak oparzony i puszczam jej dłoń, po czym powoli, kładę palce w miejscu, w którym przed chwilą była moja twarz. - Boże... - wyduszam, a łzy nadal płyną po moich policzkach. Szybko, drugą ręką ściskam dłoń Suzanne, jakby bojąc się, że gdzieś mi ucieknie, gdy nie będziemy mieli fizycznego kontaktu. - Nasze dziecko - oblizuję usta, patrząc na jej twarz. - Suzanne, to nasze... dziecko - wypuszczam powietrze z ust. Kurwa, przecież wiedziałem o tym. Wiedziałem, że ma ze mną dziecko, ale wcześniej to nie było takie... oczywiste i namacalne. Patrzę to na brzuch, to na nią i wciąż nie mogę uwierzyć. Wreszcie zatrzymuję się na jej twarzy i zabieram dłoń z pościeli, z miejsca, gdzie wystaje jej brzuch, w środku którego zaczyna się nowe życie. - Kocham cię, Suzanne - powtarzam, spuszczając głowę w dół. - Na pewno jest wiele spraw, za które chciałbym cię przeprosić, ale wolałbym wtedy widzieć twoje oczy. Zawsze widzę w nich wszystko, co chcesz mi przekazać - przygryzam wargę, podnosząc wzrok. - Jesteś piękna. Kiedy się obudzisz, złożę ci najwspanialsze na świecie życzenia, przynajmniej tak mi się wydaje. Chcę, byś ułożyła sobie życie z kimś, kto na ciebie zasługuje, Suzanne. Tego ci życzę...
Puszczam jej dłoń i gapię się na nią jeszcze przez kilka minut. Łzy wysychają powoli na moich policzkach, a ja oddycham głęboko, nie mogąc uwierzyć, że po raz pierwszy w życiu tak się na kogoś otworzyłem. Mimo, że Suzanne jest nieprzytomna, to i tak gdzieś w środku czuję, że mnie słyszała. Nie jestem pewien, czy powinienem tego chcieć, bo nie wiem, czy wszystko, co powiedziałem, było zgrane. Na pierwszą swoją przemowę powinienem się jakoś przygotować.
Nie chcę stąd odejść. Czuję, że powinienem tu siedzieć, póki jeszcze "śpi". Teraz przynajmniej mogę wyobrażać sobie, że wciąż mnie kocha i czegokolwiek ode mnie chce. Kiedy otworzy oczy, ten czar pryśnie, bo będzie widzieć we mnie jedynie dupka, którym zawsze byłem i będę w jej oczach.
Pragnę starać się o nią jak tylko mogę, dać z siebie wszystko, ale hamuje mnie fakt, że naprawdę, nie powinienem tego robić. Powinienem dać jej wolną drogę, pozwolić jej być tam, gdzie jest, układać sobie na nowo życie z...
Nagle słyszę zamieszanie na korytarzu i odwracam się przez ramię w tym samym momencie, kiedy drzwi otwierają się z hukiem, a do środka wpada Chris, ubrany w białą koszulę i czarne spodnie od garnituru. W ręce trzyma bukiet czerwonych róż i głośno dyszy, rozchylając usta.
Kurwa mać.

Pierwsze uczucia Justina, tirarirarira! :D Troszkę się popłakałam, ale tylko troszkę. Wiem, że nie wyszło to tak, jak się spodziewaliście, ale wszelką krytykę biorę na klatę i się poprawiam x
KOCHAM WAS WSZYSTKICH AAAAA DZIĘKUJĘ ZA KOMENTARZE I ZA WSZYSTKO CO PISZECIE<3 
Do zobaczenia niedługo (mam nadzieję, że jakoś się wyrobię z czasem). I jeszcze pozdrowionka dla Kacpra, bo z 72. rozdziałów tylko w jednym go pozdrowiłam, a to hańba, kiedy jest moim najwierniejszym i najbardziej szczerym czytelnikiem!!! :)