11 mar 2016

Rozdział osiemdziesiąty siódmy

Jeśli mam na to patrzeć w ten sposób, była najlepszym, co mnie w życiu kiedykolwiek spotkało. Zostawiła mnie. Czy kiedykolwiek obiecywała, że tego nie zrobi? Nie, chyba nie, ale mimo wszystko, czuję się oszukany. Już drugi raz wyszła przez drzwi mojego domu, mając świadomość, że nie wróci.
Tak, drugi raz. Czy teraz da mi szansę ponownie?
Nie, nigdy. Już nigdy jej nie zobaczę. Około tygodnia temu jeszcze nachylałem się nad nią, gdy spała. Patrzyłem na jej piękno i z sekundy na sekundę wydawało mi się, że jest coraz piękniejsza. Widziałem jej rozchylone wargi, jej język, którym co jakiś czas oblizywała usta. Później również zasnąłem, z nią w swoich objęciach i było to najbardziej erotyczne doświadczenie w moim życiu - usypianie z nią po tym, jak ją wykochałem i po tym, jak się na nią gapiłem. Wcześniej leżałem z nią na jej łóżku i całowałem dosłownie każdy centymetr jej delikatnej skóry. Kochałem się z nią. Tyle razy udowadniałem jej, że ją kocham. Dlaczego byłem takim skurwielem i nie powiedziałem tego na głos?
W szpitalu wyznałem jej, że zasługuje na kogoś lepszego i dopiero teraz mam wrażenie, że to do niej dotarło. Tak, beze mnie będzie jej lepiej. Ja jestem całkowicie załamany, jakbym stracił własną oporę, ale ona... Na pewno jest szczęśliwa. Ja nie umiałem dać jej szczęścia.
Widzę jej twarz i natychmiast sztywnieję przez ból. Czemu to mnie tak boli? Muszę żyć dalej. Od tygodnia powtarzam sobie tę samą formułkę. Muszę. Żyć. Dalej. Ale to nie działa. Im dłużej zerkam na siebie w lustrze, tym bardziej się nienawidzę. Raz zastanawiałem się nad samobójstwem. Jeden pieprzony raz, ale Jaxon wpadł wtedy do sypialni, prosząc, bym zagrał z nim w planszówkę. Był moim ratunkiem i musiałem się go trzymać, jeśli chciałem nadal istnieć na tym świecie.
Jaxon tak mocno ją kocha... Codziennie o nią pyta, z nadzieją, że przyjdzie. Wytłumaczyłem mu, że musiała wyjechać na kilka dni. Nie wytrzymałbym, gdyby on także drugi raz się na mnie zezłościł.
Okres, który spędziłem przy boku Suzanne był najpiękniejszym i najbardziej ekscytującym czasem w moim życiu. Nikt nie wniósł do mojego życia tyle nadziei, co ona. Była pierwszą osobą, której opowiedziałem o Rebece. Czy to ją przestraszyło? Nie wiem, ale gdyby tak, odeszłaby wcześniej. Kiedy koiła moje rany maściami, ból zniknął na jakiś czas. Może to był efekt placebo, ponieważ po prostu chciałem czuć się dobrze przy niej - i czułem.
Kretynie... Już więcej się tak nie poczujesz.
Zaciskam oczy, nie chcąc, by łzy napłynęły mi do oczu. Cholera, nie mogę płakać, nie teraz, nie tutaj. Muszę zobaczyć Suzanne. Nie mam pojęcia, jak to zrobię, ale pierwszy raz mi się udało, więc teraz także musimy wszystko od nowa odbudować. Jestem zmęczony kłótniami między nami, ona też. Tylko, że ona z pewnością nie chce o mnie myśleć, nie chce mnie widzieć, w ogóle nie tęskni za mną tak, jak ja za nią.
Ból przeszywa mnie na wskroś i nie jestem pewien, ile jeszcze wytrzymam. Ostatnio pocieszyłem się faktem, że może kiedy wrócę z roboty, Suzanne będzie w moim domu. Gdy wejdę, ona rzuci mi się na szyję i wycałuje, a potem zaprosi na obiad. Wejdę do kuchni, ściskając jej dłoń i zobaczę, jak Jaxon zanosi wszystko do stołu, zerkając na mnie i uśmiechając się szeroko. Pochwalę go, a Suz zachichocze i wtuli się w mój bok. Pocałuję ją w czubek głowy, a wtedy do mojej nogi przyczepi się ktoś jeszcze - dziecko, które mam z Suzanne. Podsadzę brzdąca w górę i wezmę na ręce, robiąc z nim samolot. Suzanne odsunie się od nas i usiądzie przy stole razem z Jaxonem, a ja z najmłodszym dzieckiem do nich dołączę. Zjem, powiem, że było pyszne, i gdy skończymy, a dzieci pójdą bawić się do salonu, pocałuję Suzanne, jakbyśmy mieli nie przeżyć kolejnego dnia. Będę całować jej słodkie usta, czując smak sosu do kurczaka i gorzkiej czekolady, którą zlizywała z łyżki, przygotowując nam deser. Potem będę się z nią kochać i zapomnę o wszystkim, co dookoła istnieje. Gdy wrócę z nią do dzieciaków, obejrzymy razem z nimi bajkę, aż w końcu otulę Suzanne ramionami, ponieważ zaśnie, oparta o mój tors. Ułożę dzieci do snu, a swoją kobietę zaniosę na górę. Ułożę się obok niej i będę się gapił do momentu, aż mnie samego nie dopadnie sen.
Rzeczywistość jest nieco inna. Przychodzę do domu i jest ciemno, piekielnie ciemno i zimno, a kiedy podchodzę do lodówki, jedyne co w niej znajduję, to stare masło. Codziennie obiecuję, że zrobię zakupy, ale nic mi z tego nie wychodzi. W domu jest pusto, nie mam się nawet do kogo odezwać. Clowes przywozi Jaxona do domu, jednak ten wpada na chwilę, a potem jedzie do mojej matki na obiad. Gdy wraca, zdążymy jeszcze razem obejrzeć film.
Rodzice wiedzą, co jest grane, lecz nie pytają. Nigdy nie pytają, bo tak naprawdę to gówno ich obchodzę. Od zawsze tak było.
Mój Boże, dlaczego jestem taki głupi? Dlaczego mnie zostawiła? Zrobiła to drugi raz. Czemu do mnie nie dociera, że wreszcie powinienem się określić z tym, co chcę?
Bo jestem pieprzonym kretynem. Ile razy się dla mnie poświęciła? Nie doceniłem tego, aż w końcu odeszła. Cholera jasna, kocham ją. Naprawdę ją kocham. Czy to mi kiedykolwiek przejdzie? Wątpię.
- Panie Bieber?
Podskakuję na dźwięk swojego nazwiska i patrzę na sekretarkę, unosząc brew.
- Przepraszam, co mówiłaś?
- To ja mówiłem – chrząka Michael z drugiego końca stołu, przechylając głowę w bok.
Speszona sekretarka, która chyba wcześniej przedstawiała mi się z imienia Alex, stawia kawę na blacie i rozdaje ją piętnastu mężczyznom, z którymi przebywam aktualnie na spotkaniu w Waszyngtonie. Gdy wykonuje zadanie, a ja kiwam jej głową w ramach podziękowań, odwraca się z tacką i znika za rozsuwanymi drzwiami.
- Wybacz, Michael – prostuję się i jeszcze raz biorę do ręki leżące przede mną papiery, przeglądając je.
W ogóle nie zwracam uwagi na litery i wszystko zlewa się przed moimi oczyma, gdy któryś raz z kolei przekładam te same kartki.
Kurwa, skup się, Bieber.
- Myślę, że masz rację – oblizuję wargi, upijając łyk kawy. Obrzydliwa. Krzywię się i kątem oka sprawdzam, czy dostałem jakąś wiadomość tekstową na telefon. Nic. Od tygodnia nic.
- Mam rację? Kiedy ostatnio o tym dyskutowaliśmy, mówiłeś, że to absurdalny pomysł – Michael marszczy czoło, przyglądając mi się.
- Wybacz, po prostu się zamyśliłem – pąsowieję. Domyślam się, że oczy wszystkich utkwione są we mnie.
- Może przełożymy spotkanie? – rzuca propozycję Kingsley, ale unoszę rękę, kręcąc głową.
- Nie ma potrzeby. Wszystko w porządku, a i tak zaraz skończymy.
Poprawiam krawat i wstaję od stołu, po czym obchodzę krzesło, wsuwając je i robiąc sobie miejsce. Nie mogę tego spaprać. Ciągniemy to już szmat czasu i jeśli teraz coś zawalę, skażę się na porażkę. Nie mam pojęcia, czy mi na tym jeszcze zależy, ale nie mogę stracić reputacji. Rzucam kątem oka na pierwszy punkt umowy, po czym ponownie biorę do ust kawę i staram się nie myśleć o jej smaku, lecz o tym, że jedynie ona jest w stanie mnie teraz rozbudzić. Ona i...
Zacznij gadać, Bieber.
- Ostatnio poruszyliśmy kwestię budowy, jednakże teraz pragnąłbym skupić się bardziej na podziale obowiązków, ponieważ w punkcie szóstym, jaki posiadają panowie na swoich kopiach, wyraźnie napisane jest, że siedemdziesiąt procent kosztów otrzyma moja spółka – mówię, zaczynając przechadzać się po jakże dusznym dla mnie pomieszczeniu. – Zanim się dzisiaj ponownie spotkaliśmy, pan Kingsley nadmienił, iż to niesprawiedliwe rozwiązanie. Otóż chciałbym powiedzieć, iż z racji tego, że obowiązki mojej firmy skupiają się na dostarczeniu materiałów oraz budowie, a firma pana Clifforda tylko kończy zamówienie, to taki podział jest nadzwyczajnie sprawiedliwy.
- Tak, zgadza się, dlatego chciałem omówić nasze zaangażowanie – wtrąca Michael, a ja ukradkiem wywracam oczami, gdy nachyla się nad dokumentami. – Jestem pewien, że moja firma jest w stanie przejąć część budowy.
Prycham mimowolnie.
- To raczej niemożliwe z racji waszego budżetu. Przedstawiłem panom moje wyjaśnienie. Chyba możemy już skończyć? Wałkujemy to od dwóch godzin i zdążyliśmy wypić po trzy kawy. Dajmy sobie, a przede wszystkim naszej uroczej Alex, wreszcie odpocząć.
- Sądzę jednak, że powinniśmy…
- Wystarczy na dzisiaj, dziękuję – mówię ostro, przeszywając wzrokiem mężczyznę, który dopiero co się odezwał, po czym zwracam się do Joeya, mojego wspólnika. – Zadzwoń do Erici. Chcę mieć raport dzisiaj na skrzynce mailowej.
Chłopak kiwa pospiesznie głową i wstaje, gdy reszta też się podnosi.
- Dobrze, panie Bieber. Coś jeszcze?
- Nie, na dzisiaj jesteś wolny. Masz jak wrócić do Nowego Jorku?
- Tak, dziękuję.
Chrząkam i zbieram papiery, podając mu je, aby wziął dokumenty ze sobą.
Po kolei ściskam wyciągnięte dłonie facetów, którzy mijają mnie i żegnają się ze mną, po czym opuszczają pokój. Gdy zostaję sam, wypuszczam powietrze z ust i rozglądam się po gabinecie, ale im dłużej to robię, tym większe dobiegają mnie wyrzuty sumienia. Muszę się czymś zająć, muszę się czymś zająć.
Nie bez powodu zwołałem właśnie szóste spotkanie tych samych firm. Na każdym mam nadzieję, że jakoś mi to wszystko przejdzie i będę mógł chociaż na moment uwolnić się od natrętnych myśli, ale oczywiście się mylę. Zawsze dzieje się coś, co wytrąca mnie z równowagi i przywołuje do innego świata.
Dzisiaj na przykład były to malinowe perfumy Alex. Gdy widziałem ją wcześniej, nie psikała się nimi, więc dzisiaj poczułem je pierwszy raz i od razu odżyły we mnie wspomnienia ostatniego prysznica z…
Nie bój się, do jasnej cholery.
Suzanne.
Nagle przeszywa mnie dreszcz i mocno zaciskam pięści, próbując się nie trząść, ale na marne. Chwilę później czuję pojedynczą łzę na policzku. Moim policzku. Policzku Justina Biebera, stojącego właśnie w Waszyngtonie, na jedenastym piętrze wieżowca firmy Clifforda.
Przykładam dłonie do twarzy i zaciskam powieki, po czym wymierzam sobie policzek, by w jakiś sposób się ocucić.
Codziennie, od pieprzonych siedmiu dni jest tak samo. Dostaję drgawek, popłaczę sobie, potem mi przechodzi i mogę żyć dalej, ale jakoś wydaje mi się, że umarłem już dawno.
Nie mogę o tym myśleć, nie mogę o tym myśleć, nie mogę o tym myśleć.
Błyskawicznie wychodzę z gabinetu i idę do wyjścia, modląc się, by po drodze nikt mnie nie zatrzymał. Chcę dotrzeć do Nowego Jorku, chcę odebrać Jaxona, chcę gdzieś z nim pojechać, wyżyć się.
Wychodzę z biurowca i trzymam jedną dłonią płaszcz, by grudniowy wiatr nie rozwiewał go na wszystkie strony. Wymuszam się na skinięcie głową do Clowesa, który otwiera mi drzwi do auta. Pakuję się na tylne siedzenie i wypuszczam powietrze z ust. 
Kierowca chce coś do mnie powiedzieć, ale unoszę rękę, by nie mówił nic. W tym samym momencie przyciskam komórkę do ucha i wyglądam przez okno, obserwując zachmurzone niebo Waszyngtonu. 
- Tak, panie Bieber? - Erica odzywa się po drugiej stronie.
- Joey przekazał ci już prośbę o dostarczenie raportu?
- Tak, właśnie go szykuję, będzie go pan miał za dziesięć minut na skrzynce.
- Doskonale - oblizuję usta, wzdychając. - Kojarzysz Christophera Haynesa?
- Tak, znam go. 
Napinam się. Myślenie o tym człowieku nie wywołuje u mnie żadnych pozytywnych wrażeń.
- Przygotuj mu wypowiedzenie. Podpiszę, gdy zjawię się jutro rano w firmie.
- Wypowiedzenie? - jest ewidentnie zaskoczona.
- Tak, wypowiedzenie - wywracam oczami. - Zwalniamy go, Erico. 
- Co mam napisać? Jakiś konkretny powód?
Że jest chujem.
- Nie. Po prostu - oblizuję usta. - Przekaż mu teraz tę informację, niech będzie przygotowany.
Przez chwilę po drugiej stronie panuje cisza.
- Obawiam się, że w tej chwili to niemożliwe. Pan Haynes je właśnie obiad na dole.
- Co to za problem? - wywracam zirytowany oczami. - Po prostu tam zadzwoń i mu to przekaż.
- Nie jest sam. Przyjechała pani Donaldson.
Rozszerzam powieki, przełykając automatycznie ślinę.
- Vic... Victoria jest w firmie?
Nie mogę ukryć szoku, jaki kłębi się w moim głosie. Victoria Donaldson, największa bizneswoman, jaką świat był kiedykolwiek w stanie posiąść. Kiedy zaczynałem moją przygodę z papierkami, opierałem się na jej biografii. Zaczęła w wieku dziewiętnastu lat i zaledwie pół roku zajęło jej dotarcie na szczyt. Jesteśmy w tym samym wieku. Wciąż imponuje mi swoim zapałem, ambicją i chęcią do pracy. Chryste, co skłoniło ją do przyjechania do nas? Ma własną spółkę handlową w Los Angeles - organizuje wymiany, ale także jest głównym dostarczycielem żywności do najuboższych krajów afrykańskich. 
- Tak, to podobno coś ważnego. Zjawiła się tu godzinę wcześniej i pytała o pana.
- Czemu dopiero teraz się o tym dowiaduję? - jęczę.
- Miał pan spotkanie, nie chciałam przeszkadzać.
Kiwam głową i otwieram na kolanach laptopa, podtrzymując telefon ramieniem. Wchodzę na pocztę i widzę raport. Erica jest niesamowita - zawsze w błyskawicznym tempie robi wszystko, czego od niej wymagam.
- Zmiana planów. Zarezerwuj na dzisiejszy wieczór stolik w Rosemary i przekaż Victorii, że chcę się z nią tam spotkać. Teraz zadzwoń do przedszkola, do którego chodzi Jaxon i powiedz, że przyjedzie po niego Clowes, kiedy tylko zjawimy się w Nowym Jorku.
- Oczywiście, panie Bieber - mówi szybko, a w tle słyszę długopis skrzypiący po kartce papieru. - Co życzy sobie pan zjeść z panią Donaldson?
Jezu, nie chcę jeść.
- Pozostawiam to jej. To nie jest żadna uroczysta kolacja, po prostu ciekawi mnie, czego chce, jasne?
Ja nie jadam uroczystych kolacji, zapamiętaj to, Erica.
- Tak, rozumiem.
- To wszystko. Dziękuję.
Wzdycham głęboko, kiedy się rozłączam i wywracam oczami, wiedząc, że to nie koniec rozmów na dzisiaj. 
Sprawdzam raport i robię potrzebny do niego wykres, po czym przeliczam wszystkie wydatki i spisuję protokół, odsyłając go Erice.
- Kiedy będziemy, Clowes? - pytam głośno, żeby mnie usłyszał.
- Za pół godziny, proszę pana.
Gdybym kazał przygotować na dzisiaj samolot, bylibyśmy szybciej, ale przez moje roztargnienie kompletnie o tym zapomniałem. Tak, ostatnio zapominam o wielu rzeczach. Zamykam laptopa i wybieram kolejny numer.
- Halo?
- Słuchaj, Megan, będę u ciebie za czterdzieści minut.
- Och, w porządku. Chcesz coś zjeść?
Co? Chyba ją posrało.
- Nie, obejdzie się - prycham, zaczynając powoli się wkurzać. - Wpadnę tylko na chwilę.
- Oczywiście.
Udaję, że nie słyszę w jej głosie nuty zwątpienia. Odkładam słuchawkę i przymykam powieki, odchylając głowę do tyłu i starając się zrelaksować. Oczywiście wiem, że to nic nie da, ponieważ natychmiast wszystkie moje myśli zaczynają krążyć wokół Suzanne.
Jest zdecydowanie gorzej niż za pierwszym razem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ją kocham, a teraz wszystko zabija mnie od środka. Wtedy cierpiałem, ponieważ była pierwszą kobietą, która mnie zostawiła, teraz cierpię głównie dlatego, że jej potrzebuję, brakuje mi jej, no i ją, kurwa, naprawdę kocham. Odeszła przez moją głupotę. Czy chciałaby się ze mną zobaczyć? Myślę o niej każdego dnia, o jej delikatnym ciele, niewyparzonym języku, cudownym zapachu i zachwycającym uśmiechu. Ciągle czuję jej smak na ustach, który jakby został tam po naszym ostatnim, zapierającym dech w piersiach pocałunku. Nigdy jeszcze się tak nie całowaliśmy.
Bardzo za nią tęsknię. Od naszego ostatniego spotkania dzwoniłem do niej milion razy, a przynajmniej próbowałem, ponieważ rozłączałem się jeszcze przed pierwszym sygnałem. Ona mnie nienawidzi, to pewne. Czy nie lepiej, bym chociaż pamiętał ją w momencie, gdy cokolwiek ode mnie chciała? Inaczej by mnie nie całowała. Gdybym zadzwonił teraz, to pewnie otrzymał od niej wiązankę wyzwisk. To by mnie bolało sto razy bardziej.
Boże, przysięgam, nie chcę o niej myśleć. Ona z pewnością nie myśli o mnie.
Przeczuwałem, że mnie zostawi, tak jakby sen, który miałem, był tym proroczym. Suzanne nawet nie odpowiedziała potem na zadane przeze mnie pytanie, jakby ona też była w moim umyśle i widziała, to co ja.

Rebecca podchodzi do mnie z kpiącym uśmieszkiem i uderza delikatnie batem o swoją otwartą dłoń. Krzywię się, przymykając oczy. Leżę na łóżku, tak jak tego dnia, gdy pierwszy raz uprawiała ze mną seks. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że istnieje takie słowo. 
- Och, Justin, masz taką piękną skórę - szepce, nachylając się i przesuwając narzędziem po moim torsie. Wzdrygam się i jęczę ze strachu. - Cśś, skarbie, wszystko będzie dobrze.
Kręcę głową, czują łzy w kącikach oczu. Nie, nie będzie dobrze, zostaw mnie, zostaw mnie...
Rebecca unosi bat w górę, ale zanim zdąży mnie uderzyć, drzwi pokoju otwierają się. Suzanne wpada do środka. Rozszerzam powieki, przełykając ślinę.
- Nie, wyjdź, wyjdź stąd! - krzyczę i szarpię się, ale nawet nie mogę się ruszyć. Sam nie wiem co, ale jestem czymś dosłownie przypięty do materaca. - Wyjdź!
Mój Boże, przecież Rebecca ją pobije.
Moja "opiekunka" odwraca się i widzi moją dziewczynę, która z przerażeniem w oczach patrzy raz na mnie, raz na nią. Nagle Suzanne rzuca się w moją stronę i opada na moje ciało, ujmując moją twarz w dłonie.
Nie muszę długo czekać. Rebecca podnosi bat i uderza nim w plecy Suzanne, a ta opada na mnie całym ciałem, krzycząc z bólu.
- Nie... proszę... - szamoczę się, chcąc w jakikolwiek sposób uchronić ją od kolejnego uderzenia.
- Może suka nauczy się, by następnym razem nam nie przeszkadzać - odzywa się Rebecca, zaciskając zęby z wściekłości.
- Błagam... zos... taw... - dyszę ciężko, gdy po raz kolejny bije Suz.
Suzanne unosi się na łokciu i patrzy na mnie przerażonym wzrokiem. Ma smutną minę, ale nie płacze. Jedynie ja zalewam się łzami i ledwo przez nie widzę.
- Justin - szepce i natychmiast z powrotem opada na moje ciało. Jest taka bezsilna. - Justin...
- Nie dotykaj jej! - chcę krzyknąć, ale wychodzi z tego prędzej dziecinny bełkot. - Suzanne... Suzanne... Kocham cię...
Może to doda jej siły? Powinna stąd wyjść. Boże, czemu nie wychodzi?!
Na dwa słowa, które wcześniej mówię, Rebecca cała sztywnieje, a bat wypada z jej rąk. Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale ona po prostu się rozsypuje - z jej ciała stopniowo zaczynają odpadać elementy, jakby była jedną wielką planszą puzzli. Puzzle... Szkoda, że Ryan ułożył je wtedy beze mnie.
- Nie zostawiaj mnie - jęczę do ucha Suzanne, przełykając ślinę. Rebecci już nie ma. Błagam, niech Suzanne się mnie nie boi... Niech nie odchodzi...
- Kocham cię, skarbie - odpowiada, ponownie się unosząc. Przesuwa dłonią po moim policzku i podrywa się w górę, jakby ktoś ciągnął ją od tyłu. W prostej linii podnosi się i sztywnieje, stając na łóżku. Obserwuje mnie z góry, po czym również zaczyna się rozsypywać, tak jak wcześniej Rebecca.
Zostaję sam.

Tak, Suzanne przeczuwała, że ze mną może być zraniona. To dlatego, kurwa, mnie zostawiła. Przeklinanie sprawia mi jakąś ulgę, chociaż nie jestem już prawie wcale zły. Teraz po prostu czuję pustkę, cholerną pustkę. Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz Suzanne będzie w stanie ją wypełnić. Tak mocno ją kocham...
Muszę to jakoś naprawić, ale jak? Ostatnio przyjechałem do niej z Jaxonem jako moją wymówką. Teraz musi być inaczej. Ona musi wiedzieć, że to mnie na niej zależy, nie tylko Jaxonowi. Przede wszystkim mnie.
- Panie Bieber, jesteśmy - odzywa się Clowes, wytrząsając mnie ze wspomnień. Muszę przetrzeć twarz dłońmi. Wyglądam przez okno. To dom Megan. Przegryzam wargę. Nie chcę tu być.
- Pojedź po Jaxona, a potem przyjedź z nim tutaj po mnie - kiwam głową i odkładam laptopa na bok, po czym wysiadam z auta. - Dziękuję - dodaję spokojniej i widzę, jak marszczy czoło na moje zachowanie. Ja nigdy nikomu nie dziękuję.
Przełykam ślinę, naprężając się i podchodząc do drzwi. Nie mogę przestać myśleć o tym pieprzonym śnie. 
Megan natychmiast mi otwiera, jakby stała po drugiej stronie od kilkunastu minut i tylko na mnie czekała.
Wpadam do środka, nie czekając na zaproszenie.
- Wow, Justin, może się chociaż czegoś napijesz? - pyta z uśmiechem, idąc do kuchni.
- Nie rób sobie jaj, nie mam ochoty przebywać z tobą w jednym pomieszczeniu - cały się spinam.
- A jednak wciąż tu przychodzisz.
- Tak, bo dotrzymuję obietnic - zasysam wargi, stając w progu i patrząc, jak nalewa sobie lampkę wina. - Kurwa, moglibyśmy już skończyć ten cały cyrk? Dowiedziałaś się czegoś?
- Przestaniesz się wściekać? Nie mam ochoty rozmawiać z tobą, gdy jesteś tak rozgoryczony - zaciska zęby.
Odwraca się przodem do mnie i opiera o blat, sącząc wino. Zagryzam wargę. Nienawidzę, gdy jest taka lekceważąca.
- Mów.
- Nadal wkurzasz się na mnie o to, co zrobiła Suzanne? Uspokój się, Justin.
Mierzę ją wściekłym spojrzeniem.
- Jestem kurewsko spokojny, Megan. - A przynajmniej byłem, zanim tu wszedłem. - Jeśli mam być szczery, jesteś ostatnią osobą, którą mam ochotę widywać.
- Boże, Justin, kiedy zdasz sobie sprawę, że to nie moja wina? To ty wplątałeś ją w to całe gówno. Była głupia, że nie zrozumiała, że też się w nim paplam.
Spinam się cały i robię krok w jej stronę.
- Przestań tak o niej mówić. Jestem pojebany i dobrze wiesz, że masz w tym swoją zasługę. Odeszła głównie przeze mnie, masz rację, ale gdyby nie ty, nie miałbym żadnych rozterek.
- Gdyby ci na mnie nie zależało, to wiedziałbyś od razu, kogo wybierasz.
- Powiedziałem ci, kogo wybrałem! Nie jesteś tą osobą - zaciskam pięść. - Już nie pamiętasz?!
Przyszedłem do Megan dzień po moim rozstaniu z Suzanne i powiedziałem jej, kogo kocham. Tylko i wyłącznie. Spłynęło to po niej, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, jaki błąd popełniłem, myśląc, że cokolwiek dla niej znaczę.
- Oczywiście, że pamiętam - prycha. - Bardzo wymowny wtedy byłeś.
- Kiedy zakończy się ta cała sprawa z twoim prześladowcą, nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
W dniu, gdy Suzanne mnie zostawiła, Megan dzwoniła do mnie, tłumacząc, że ktoś jej grozi, chcąc od niej sporej sumy pieniędzy. Musiałem się tym zająć, po prostu czułem, że skoro Megan zwraca się do mnie o pomoc, to nie mogę tego tak zostawić. Już nawet nie chodzi o Megan, po prostu nie znoszę ostatnio, kiedy ktoś przeze mnie cierpi. To Suzanne tak na mnie wpłynęła.
- Słuchaj, już teraz możesz mieć to gdzieś.
- Nie. Muszę dociągnąć to do końca, rozumiesz? Muszę wiedzieć, że wszystko jest w porządku.
- Czemu ci na tym zależy? Nie lepiej, gdybym według ciebie zgniła?
- Lepiej, kurwa, ale bez mojej pomocy. Muszę dopilnować, że nic ci nie jest, dopóki się z tobą zadaję. Potem rób sobie co chcesz, możesz sobie zgnić.
Megan przełyka ślinę i podchodzi do mnie szybkim krokiem, po czym wymierza mi siarczysty policzek. Rozchylam wargi w szoku i chwytam natychmiast jej nadgarstek, który podnosi, by ponownie mnie zaatakować.
- Jeśli jeszcze raz mnie tkniesz, gorzko pożałujesz - warczę, patrząc prosto w jej oczy.
- Potrzebujesz, by ktoś cię kurewsko mocno pobił - syczy przez zęby. - Obwiniasz o wszystko mnie, a tak naprawdę, tylko ty jesteś problemem - prycha, wyrywając mi się i odsuwając. - Niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę tą całą sprawą z kimś, kto chce ode mnie forsy. Ja też jej od ciebie chciałam, i co z tego? Nie groziłam ci. Chciałam pieniędzy, a ty dawałeś mi je jak posłuszny piesek. Czy ty w ogóle wiedziałeś, jak się zachowujesz? Gdyby ktoś popatrzył na to z boku, byłby przekonany, że boisz się, że mnie stracisz, dlatego mi płaciłeś. Czy tak przypadkiem nie było?
- Zamknij się - warczę, odwracając od niej wzrok.
Wybucha krótkim, obrzydliwym śmiechem.
- Właśnie, Justin. Dokładnie tak było. Jeśli ktoś zachowywał się żałośnie, to tylko ty. I jeśli przez kogoś odeszła Suzanne, to tylko przez ciebie.
Oddycham ciężko, zastanawiając się nad jej słowami. Nie mam odwagi na nią popatrzeć.
- Musiałam cię kontrolować, bo tego właśnie chciałeś. Potrzebowałeś tego, prawda? Całe życie ktoś się nad tobą znęcał, nie mam pojęcia, kto to był, bo nigdy mi nie powiedziałeś, ale miałam to gdzieś. Podobało ci się, gdy wyłudzałam od ciebie potrzebne rzeczy, bo wtedy czułeś się do kogoś należny. Chciałeś kontroli, chciałeś, by ktoś nad tobą władał. Znalazłeś sobie mnie. I nawet, kiedy potem pojawiła się Jasmine, nie zapomniałeś o mnie, bo ona nie dawała ci niczego, czego oczekiwałbyś od życia. Tylko ja byłam w stanie cię uszczęśliwić. Owinęłam sobie ciebie wokół palca, tak jak ty owinąłeś sobie Suzanne. Ale ona odeszła - Megan upija łyk wina. - Straciłeś nad kimś panowanie i teraz jesteś po prostu zagubiony, więc zwalasz wszystko na mnie. Ale ja nie kazałam ci stać jak kołek, gdy zapytała, kogo wybierasz. Sam powiedziałeś, że nic nie wydobyło się z twoich ust. Dlaczego, Justin?
Potrząsam głową, przymykając powieki i nic nie mówiąc.
- Bo sam nie wiesz, czego chcesz, Justin.
- Potem zadecydowałem.
- I komu o tym powiedziałeś? Mnie. A czemu nie jej? Ach, no tak - prycha. - Bo już zdążyła od ciebie odejść.
- Zamknij się, po prostu się zamknij - szepcę, otwierając oczy i przeszywając ją wzrokiem.
Megan ponownie odpycha się od blatu i podchodzi do mnie, a ja się krzywię i robię krok w tył.
- Nie uderzę cię, chociaż przyznam, że z chęcią zrobiłabym to ponownie - mówi spokojnie. - Pogubiłeś się, po prostu. Musisz sam znaleźć rozwiązanie, ale najpierw zakończ jeden etap w swoim życiu. Ona wróci, zaufaj mi.
- Nie wróci - syczę.
- Wróci. Widziałam, jak na ciebie patrzy. Potrzebna wam jest po prostu rozmowa, dupku.
Przełykam ślinę, kiwając powoli głową. Muszę przemyśleć wszystko, co powiedziała, ale na osobności. Nie chcę z nią już dłużej rozmawiać o Suzanne. Nie po to tu przyszedłem.
- Okej. Masz jakieś informacje o... nim?
Natychmiast zmienia się między nami nastrój i czuję się tak, jakbym rozmawiał z jakimś wspólnikiem w firmie. Megan odwraca się i idzie do salonu, gdzie zauważam otwarty laptop.
- Tak, chodź - rzuca i odwraca się, patrząc na mnie. - Zdejmij buty i chodź, to raczej nie zajmie chwilki. Chyba dowiedziałam się, gdzie pracuje.

Wieczorem zakładam czystą koszulę i mówię do Clowesa, by odwiózł Jaxona do mojej matki. Chłopiec jest wymęczony przedszkolem, do którego go zapisałem, by jakoś zająć mu czas, ale nie może zostać w domu, kiedy mnie samego w nim nie będzie.
Clowes zabiera mojego syna, a gdy wraca, jestem już całkowicie gotowy, by mnie podwiózł. Rosemary znajduje się niedaleko centrum Nowego Jorku. Gdy tam zmierzamy, odbieram kilka telefonów. Jeden jest do Michaela, który zaczyna kłócić się ze mną o dzisiejsze spotkanie.
- Jeśli nasze wszystkie spotkania mają się kończyć twoim zachowaniem, to zerwę tę umowę.
Prycham.
- Clifford, dobrze wiesz, że jedno twoje złe słowo, a jutro lądujesz na bruku, łącznie z twoimi pracownikami - wzdycham. - Naprawdę nie mam zamiaru się sprzeczać.
- Wiem - słyszę, jak bierze głęboki oddech. - Miłego wieczoru, Justin.
Rozłączam się i dzwonię do Joeya, a potem jeszcze do Erici i zarządu w Portland, by wyjaśnić moją ostatnią nieobecność. Czasem po prostu czuję się tak, jakbym wcale nie wychodził z pracy, pomimo nieprzebywania w firmowym budynku.
Wchodzę do eleganckiej restauracji i myślę o tym, jak bardzo żałuję, że wybrałem akurat to miejsce. Victoria może pomyśleć, że zbyt bardzo chciałem się jej przypodobać, a przecież tak nie jest.
Dostrzegam ją na drugim końcu sali. Siedzi przy oknie i pali papierosa, wyglądając na zewnątrz i obserwując światła miasta. Ma na sobie czarną sukienkę. Rozpuściła włosy i wymalowała usta na krwistoczerwony kolor.
Wzdycham i ruszam do niej, a gdy mnie dostrzega, lekko się uśmiecham.
- Wyglądasz olśniewająco - przyznaję i nachylam się, by cmoknąć ją w policzek, który wystawia w przyjaznym geście.
Jest w niej coś, co przeraża i jednocześnie zachwyca każdego mężczyznę.
- Dziękuję, Justinie - kiwa głową. - Co tam u ciebie?
Siadam na przeciwko i podpieram się łokciami o stół.
- Wszystko w jak najlepszym porządku, Victorio. Zamówiłaś już?
- Nie, dzisiaj mam czas tylko na wino - wzdycha, ruchem głowy wskazując na kelnera, który donosi mi kieliszek i nalewa czerwony płyn do momentu, aż uniosę dłoń i mu podziękuję.
Dzięki Bogu, że nie ma czasu na jedzenie. Wtedy też musiałbym zjeść, a prawda jest taka, że od kilku dni nie jestem w stanie nic przełknąć. Nie dlatego, że chcę się w pewien sposób zagłodzić, ale po prostu nie czuję potrzeby, by coś przesuwało mi się przez gardło. Moim ostatnim posiłkiem był hot-dog na stacji benzynowej, kiedy wracałem z Southampton. Kiedy to było? Tak... Pięć dni temu, czy jakoś tak. Piję jedynie kawę. Kawa, kawa, kawa. Muszę się rozbudzić.
- Praca? - pytam Victorię.
- Praca, mąż, praca - wzrusza ramionami. - Trudno za mną nadążyć.
- Masz męża? - unoszę brwi.
Uśmiecha się, pokazując rząd śnieżnobiałych zębów.
- Tak, od dwóch lat.
Czuję lekkie ukłucie w sercu. Zazdrość? Nie o nią, lecz o to, że kogoś ma. Ja jestem bez nikogo, bo Suzanne... Jezu, nie teraz. Coś czuję, że dopóki jej nie zobaczę i z nią nie porozmawiam, nie będę mógł spokojnie zasnąć. Koszmary męczą mnie nieprzerwanie od tygodnia.
- Czemu chciałaś się ze mną zobaczyć? Dlaczego przyjechałaś?
- Chcę podpisać z twoją firmą kontrakt wiążący.
Marszczę czoło.
- Kontrakt? Jaki?
- Chciałam z tobą o tym porozmawiać dzisiaj, lecz twoja asystentka powiedziała, że wyjechałeś do Waszyngtonu. Dlatego skontaktowałam się z twoim asystentem.
Unoszę brew.
- Nie mam asystenta. Tylko Erica pomaga mi w obowiązkach. Reszta pracowników to zaledwie wspólnicy.
- Rozmawiałam z niejakim Christopherem.
No tak, kurwa. Cały się spinam.
- Następnym razem nic z nim nie obgaduj. Jutro go zwalniam.
- Co? Dlaczego? Wydał się bystry.
- Może i jest bystry, ale to sprawy prywatne. No dobrze, kontynuując, jaki to kontrakt?
- Twoja firma zajmie się inwestycją w RPA. Dostarczam tam żywność. W zamian dostaniesz dwadzieścia procent więcej zysków i możliwość uczestniczenia w balach charytatywnych. Najbliższy będzie dwudziestego czwartego grudnia.
- Po co mi bale charytatywne? - prycham.
- Są tam zwykle jedni z największych przedsiębiorców świata. Znasz te nazwiska. Zawsze można nawiązać z nimi nowe tematy i pozyskać współpracowników.
Upijam łyk wina, sącząc je przez moment w ustach.
- Myślę, że możemy na to przystać.
- Chris też tak powiedział.
- Mówiłem ci, nie rozmawiaj z Chrisem - syczę, a Victoria przekłada swoje ciemne włosy na jedno ramię i uśmiecha się czarująco.
- Dobrze, zrozumiałam - wywraca oczami, powstrzymując się od śmiechu. - Doprawdy nie mam pojęcia, jak twoi ludzie są w stanie przebywać z tobą w jednym budynku. Sama bałabym się, że mnie zabijesz, gdy tylko przekroczę próg firmy.
Przeklęte baby. Ile jeszcze osób będzie w stanie prawić mi morały na temat mojego stylu życia?

(Suzanne)
(następnego dnia)
Nie sądziłam, że można tak szybko popaść w depresję. Po filmach i książkach, które w życiu widziałam i przeczytałam, zawsze wydawało mi się, że wszyscy stopniowo "przyzwyczajają" się do tej choroby, a ona spadła na mnie jak grom z jasnego nieba.
Wykonywałam wszystkie czynności automatycznie, a gdy siedziałam w domu, starałam się zająć czas wszystkim, oby tylko nie myśleć. Gdy już jednak wyczerpały mi się pomysły, zaczynałam płakać. Przysięgam, że nigdy w życiu nie płakałam tyle, co przez ostatnie osiem dni. Co najmniej godzina dziennie: tyle musiałam przepłakać, by potem natychmiast zwymiotować przez ból głowy i kompletny brak sił. A gdy już pozbyłam się całej żywności, którą wcześniej siłą wpakowała we mnie Britney, zasypiałam w jej ramionach, dręczona drgawkami.
Nienawidzę stanu, w którym teraz jestem. 
Schudłam jakieś trzy kilogramy i gdy patrzę na siebie w lustrze, wyobrażam sobie przerażającego kościotrupa, który naigrawa się ze mnie i moich życiowych wyborów. Bardzo źle się ze mną dzieje - nie powinnam mieć takich problemów ze zdrowiem, a już na pewno nie teraz, gdy jestem w ciąży.
Nie kłóciłam się z Britney. Gdy rozmawiałyśmy, byłam zbyt roztrzęsiona i potrzebowałam wsparcia, a wiedziałam, że gdybym ją zwyzywała za to, co zrobiła, zostałabym kompletnie sama. Zresztą, teraz zupełnie inaczej na to patrzyłam. Okazało się, że Britney przespała się z Chrisem - ale nie była tą cytatą blondyną, z którą rzeczywiście mnie zdradził. Przeklętemu detektywowi musiało coś się pomylić. Ich późniejszy seks opierał się na układzie - Chris miał dać mi spokój raz na zawsze, jeśli Britney da mu dostęp do niego. To bestialskie i nie dało żadnych rezultatów, jednak doceniałam, że tak się dla mnie poświęciła. Chciała mnie chronić, a Chris jest naprawdę popieprzony. 
Dostałam pracę. Tak, mam pracę, nareszcie. Nie mam żadnej motywacji, by do niej chodzić, lecz jest to jedyne zajęcie, które odsuwa mnie od natrętnych myśli. 
Okazało się, że to nie żadna restauracja, a kawiarnia. Przystępna, o dźwięcznej nazwie "Sunrise". Właścicielem jest Tony Anderson, uroczy i kochany sześćdziesięciolatek, który codziennie zakłada inny sweter w kratę i okulary na srebrnym łańcuszku. Bardzo go lubię. Cały czas się do mnie uśmiecha.
Oprócz niego, mamy jeszcze Amandę, starszą ode mnie o kilka lat. Pracuje tam od długiego czasu i uważa się za szefa wszystkich szefów, czego nie znoszę w ludziach. Prycham. Ach, nie znosisz, Suzanne?
Oprócz mnie, Amandy i Tony'ego, który mimo swojego wieku wpada nam pomagać, w Sunrise pracuje jeszcze Jacob. Jest najbardziej sympatycznym i zabawnym człowiekiem, jakiego w życiu poznałam. Mamy po tyle samo lat i interesujemy się podobnymi rzeczami - on również kiedyś tańczył, ale lekko się z niego naśmiewam, ponieważ jego postura zupełnie mi do tego nie pasuje. Jest wysoki, ma szerokie ramiona i w ogóle nie pasuje mi na typowego tancerza. Kiedy tylko mu o tym wspominam, obiecuje, że gdy już urodzę, to możemy razem zatańczyć.
Gdy już urodzę... Moja ciąża jest coraz bardziej widoczna. Byłam wczoraj u ginekologa i dowiedziałam się, że przez nadmierny stres stan dziecka nieco się pogorszył, ale póki nie otrzymam bardziej szczegółowych wyników badań, nie powinnam zadręczać sobie tym myśli. Tak, nadmierny stres. Nie muszę wspominać, czyja to zasługa. Martwię się o moje maleństwo i mam nadzieję, że mój lekarz zadzwoni jak najszybciej, by tylko powiedzieć mi, co dokładnie mu dolega. Nie zniosę tej niepewności.
Tęsknię za Justinem. Pojawia się w mojej głowie każdego dnia. Każdego dnia mam ochotę do niego zadzwonić i powiedzieć, że strasznie mocno go kocham, ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Złamałabym postawioną sobie obietnicę - nie pozwolę się tak traktować. Sam nie odezwał się, na co liczyłam. Gdyby wyznał, że wybrał mnie i że chce mnie tak, jak ja chcę jego, nie wahałabym się ani chwili, jednak nie zrobił tego. Świadomość, że wcale się nie zmienił, bardzo mi dolega.
Britney obiecała, że spierze go na kwaśne jabłko i prawda jest taka, że chciała do niego jechać tego samego dnia, którego wróciłam do domu, ale jej zabroniłam. Nie chcę, by cierpiał bardziej, niż cierpi. Britney nie może dowiedzieć się o tym, co Justin przeżył, będąc dzieckiem. Wiem, że Justin ufa, że nikomu nie powiem, a ja nie chcę go zawieźć, nawet, gdybyśmy już nigdy mieli nie rozmawiać.
Żałuję podjętej decyzji, ale bardziej żałowałabym, gdybym tkwiła w tym bagnie i męczyła się z nim i Megan. A teraz przynajmniej zostali sami i nikt im nie przeszkadza.
Właśnie jadę tramwajem do pracy. Nie znoszę tego środka transportu, ale przez sześć dni zdążyłam już przywyknąć. Coś za coś. Oddałam samochód, który podarował mi Justin, łącznie z kluczykami. Musiałam zadzwonić do pana Clowesa, by jakoś odstawił go na miejsce, ale ten przemiły, biedny i krzywdzony przez swojego szefa człowiek spełnił moją prośbę bez najmniejszego zająknięcia.
Dzisiejszy dzień był pierwszym, w którym nie padał śnieg. Mieliśmy dwudziestego grudnia, a do tej pory przez wszystkie dni tego miesiąca prószyło. Pomyślałam, że to jakiś znak, że może coś się dzisiaj wydarzy, ale w momencie, gdy przekraczam próg kawiarni, wiem, że się mylę.
To przecież kolejny dzień, taki sam jak każdy inny. Do piętnastej popracuję, a potem będę się nad sobą użalać. Nic nowego.
- Hej - uśmiecham się do Amandy, która stoi przy barze i odpowiada mi burknięciem.
Mam ochotę ją czasem uderzyć. Na litość boską, kobieto, to ja tu powinnam cierpieć, nie ty!
Wchodzę na zaplecze i macham do Jacoba, który zdążył się już przebrać i teraz paraduje z plakietką z jego imieniem.
Ma ciemne, prawie czarne włosy i piękny, dziecięcy uśmiech, który od razu przypomina mi o Forks. Może powinnam odwiedzić mamę? Wyjechała niedawno. Nie mówiłam jej nic o Justinie. Starałam się nie zgrywać pokrzywdzonej i przygnębionej, a gdy o niego spytała, wytłumaczyłam, że wyjechał na kilka dni w sprawach służbowych.
Jacob podchodzi do mnie i nachyla się, by po przyjacielsku pocałować mnie w policzek. Rozszerzam nieco powieki. Pierwszy raz zrobił coś takiego.
- Cześć - chichocze i pomaga zdjąć mi płaszcz.
- Cześć, dzięki - uśmiecham się, po czym podchodzę do szafy i wyjmuję żółty fartuszek z nazwą kawiarni. 
- Widzę, że masz lepszy humor, niż ostatnio.
Przełykam ślinę i kiwam głową, ale nieco blednę.
- Wybacz, miałam ciężki tydzień - chrząkam. - Ale nie mogę się wiecznie załamywać.
- Coś poważnego? - unosi brew. Martwię się, że aż tak się tym przejął.
- Można tak powiedzieć.
- Kłopoty z chłopakiem, co?
Tym razem to ja marszczę czoło i wychodzę z zaplecza, a on posłusznie idzie za mną.
- Tak, coś w tym rodzaju - przełykam ślinę i zagryzam wargę. Jezu, chciałam dzisiaj o tym nie myśleć, naprawdę. Biorę ścierkę i zmierzam do stolików, chcąc je przetrzeć przed otwarciem. Mam niecałe pięć minut. Ten tramwaj zawsze musi się tak wlec. Widząc, że Jacob nie odstępuje mnie na krok i myje właśnie stolik obok, unoszę brew. - Wybacz, że wcześniej o to nie spytałam. Jesteś stąd? Masz ciemniejszą karnację.
- Nie, pochodzę z Meksyku - kiwa głową. - Przeprowadziłem się do Nowego Jorku kilka lat temu.
- Ach, to wiele wyjaśnia.
- A ty? Rodowita Amerykanka?
- Tak, mieszkałam w Forks, zanim zaczęłam swoje życie tutaj.
Posyła mi życzliwy uśmiech. Jak można go nie lubić?
- Masz ochotę na piwo dziś wieczorem? - pyta zaczepnie, przechylając głowę w bok.
Ależ z niego flirciarz. Przesłodki, uroczy flirciarz. Zupełne przeciwieństwo Justina, który podrywał mnie zawsze w bardziej formalny sposób.
- Nie mogę pić alkoholu - chrząkam, wskazując na brzuch. 
Jacob natychmiast się rumieni.
- Och, wybacz - bąka. Za każdym razem, kiedy wspominam przy nim o ciąży, mam wrażenie, że wyobraża sobie mnie z jakimś obcym facetem z klubu i myśli: "Ha! Wpadła". Tak to właśnie wygląda. - A możesz po prostu ze mną posiedzieć? Lubisz futbol?
- Grasz w futbol? - marszczę brew.
- Jezu, dziewczyno. Dzisiaj jest Super Bowl. Czy ty na pewno jesteś z Ameryki?
Rozchylam wargi, po czym wybucham śmiechem. Pierwszy raz od tygodnia, naprawdę się śmieję.
- Tak mi się wydaje - chichoczę, obserwując jego twarz, po czym prostuję się i kiwam głową. - Dobrze. Gdzie i o której?
Natychmiast się rozjaśnia.
- U mnie, o dwudziestej. Przyjdzie trochę znajomych. Tylko ubierz się na czerwono. 
- Czyżbyśmy kibicowali Giantsom? - oblizuję wargi i widzę, że mu tym zaimponowałam. Szybko się tłumaczę. - Mój brat ich wielbił - wzruszam ramionami i od razu zaczynam tęsknić za Joshem. Jak mu jest? - Chyba nawet mam jakąś bluzę z ich nazwą.
Jacob uśmiecha się szeroko i podchodzi bliżej mnie.
- Błagam, włóż ją. Będę mógł pochwalić się, że znam taką świetną dziewczynę.
Wybuchamy szczerym śmiechem. Po chwili rozluźnienia słyszymy pierwszy dzwonek oznajmujący wejście klienta. Czas zacząć pracować.

Dwie godziny później mamy tyle ludzi, że ledwo nadążamy we trójkę ze wszystkim się uwinąć. Jestem padnięta. Jacob co chwilę obiecuje, że weźmie za mnie następnego klienta, bym tylko się nie przemęczała, ale gdy widzę, że on zalega już z czwartym zamówieniem, nie mogę mu na to pozwolić.
Stoimy przy barze i robimy na zmianę kawy, podczas gdy Amanda je od nas odbiera i zanosi do stolików. Dodatkowo w mikrofali podgrzewamy upieczone rano ciasta, by były ciepłe i atrakcyjniejsze na talerzach. 
- Jeśli tak będzie tutaj cały czas, to się wykończymy - narzeka Jacob.
Wzruszam niedbale ramionami.
- Powinieneś się cieszyć. Im więcej klientów, tym więcej zarobimy - uśmiecham się nieco. Tak naprawdę, to też mam dość, ale staram się patrzeć na wszystko inaczej, tylko po to, by jakoś oddalić się myślami od najciemniejszego zakątka umysłu.
- Dzisiaj wyluzujesz się u mnie. Oglądałaś kiedyś Super Bowl?
- Bardzo dawno. Kiedyś nawet... - zaczynam, ale unoszę natychmiast głowę, przywołana kolejnym dzwonkiem. Ciekawi mnie, kto to, ale przysięgam, że w życiu nie spodziewałabym się takiego klienta. Głos więźnie mi w gardle tak bardzo, że nie jestem w stanie skończyć tego, co zaczęłam, a szczerze, to już nawet nie pamiętam, o czym mówiłam.
Wszystko wokół zamiera, nawet Jacob przestaje istnieć. W środku nie ma żadnej żywej osoby oprócz tej jednej, która zamyka za sobą drzwi i zmierza w kierunku lady, za którą stoję. Załapujemy kontakt wzrokowy, a on nieruchomieje. Po jego spojrzeniu widzę, że nie spodziewał się mnie zobaczyć, tak samo jak ja nie miałam pojęcia o jego wizycie. Przełyka ślinę, w czym go naśladuję - ze strachu, stresu i podekscytowania. Na moich policzkach pojawia się rumieniec, kiedy tak się w siebie wpatrujemy. Chyba nieco się rozluźnia, tak sądzę, ale jego spokój znika w jednej nanosekundzie, gdy przenosi spojrzenie na Jacoba.
- Trelawney - rzuca ostro. Z łatwością go słyszymy, mimo hałasu wewnątrz. - Ty pieprzona gnido - warczy, podchodząc do baru. Wstrzymuję oddech, by tylko nie wdychać jego hipnotyzującego zapachu, ale to zdecydowanie silniejsze ode mnie. Wciągam powietrze, czując, jak miękną mi nogi.
Mrugam kilkakrotnie oczami, patrząc to na niego, to na Jacoba, nie rozumiejąc, o co tu chodzi.
Jezu, Justin jest tutaj. W Sunrise! Widzę go! Pierwszy raz od ośmiu dni. On rzeczywiście tu jest! Stoi przede mną! W nienagannym, pięknym garniturze, który widzę pod rozpiętym płaszczem. Nic mu nie jest. Żyje. Oddycham z ulgą i chce mi się płakać, chyba ze szczęścia. Naprawdę go widzę. Tak za nim tęskniłam!
- O... o co chodzi? - z moich ust wydobywa się szept, kiedy obserwuję, jak mierzy Jacoba złowrogim spojrzeniem, a ten kręci głową, marszcząc czoło.
- Nie teraz, Suzanne - mówi Justin, nawet na mnie nie patrząc. - Trelawney, wyjdź zza tej pieprzonej lady i ze mną porozmawiaj.
- Ja... nie znam pana - krzywi się mój współpracownik, ale jak na grzecznego chłopca przystało, spełnia polecenie Justina i wychodzi zza baru, stając obok niego.
Justin natychmiast chwyta go za kołnierz koszulki i obraca tak, że Jacob znajduje się przy ścianie, przygnieciony do niej. 
Przełykam ślinę, pospiesznie do nich podchodząc i łapiąc od tyłu za płaszcz Justina, by jakoś odciągnąć go od Jacoba. Domyślam się, że wszyscy wewnątrz zaczynają się na nas gapić.
- Justin, zostaw go - szepcę błagalnie. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale sceny w mojej nowej pracy to ostatnie, czego chcę.
- Puść - Justin zerka na mnie przez ramię i mimo, że patrzymy na siebie przez ułamki sekund, wyczuwam to elektryzujące napięcie między nami. Automatycznie robię to, co każe, a on patrzy z powrotem na wystraszonego Jacoba. - Megan Simpson, mówi ci to coś?!
Pąsowieję i ledwo utrzymuję oddech, gdy słyszę to nazwisko. Wiedziałam, że nadal z nią trzyma, ale usłyszenie o niej zaraz po tym, jak widzę go pierwszy raz po tygodniu, to na pewno nie spełnienie moich marzeń. Nie mógłby odpuścić? Chociaż teraz, dzisiaj? Osiem dni go nie widziałam, a on od razu wspomina w moim towarzystwie o Megan.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - jęczy Jacob, a ja, podburzona złością, ponownie próbuję odciągnąć od niego Justina.
- Zostaw go - gryzę wargę.
O dziwo, Justin mnie słucha, odsuwając się nieco od mojego nowego kolegi. Nie patrzy na mnie. Po chwili, jakby coś sobie przemyślał, doskakuje ponownie do niego i zaczyna mówić coś do jego ucha, jakby specjalnie nie chciał, bym usłyszała. Marszczę czoło. O czym rozmawiają? I co Jacob ma niby wspólnego z Megan?!
Twarz Jacoba wykrzywia grymas, po czym odpycha od siebie Justina.
- Koleś, ogarnij się, nie znam nikogo takiego jak Simpson.
- Łżesz jak pies - głos Justina jest śmiertelnie poważny, a on sam piekielnie wkurzony. - Nazywasz się James Trelawney.
- Jacob - poprawia go. - Mam na imię Jacob.
Justin mruży oczy.
- Gówno prawda, James - jęczy z wściekłością. - Gdzie jeszcze posługujesz się fałszywym imieniem?!
Muszę coś zrobić. Nerwowo rozglądam się po pomieszczeniu, po czym biegnę na zaplecze, gdzie w kurtce Jacoba znajduję jego portfel. Gdy go otwieram, wypadają z niego karty członkowskie oraz sporo kuponów do sklepów spożywczych, ale w końcu wyciągam stamtąd dowód osobisty. Biegnę z nim z powrotem do miejsca sceny, po czym podaję Justinowi to, co znalazłam.
- Ma na imię Jacob - wypuszczam powietrze z ust.
Justin nie patrzy mi w oczy, gdy bierze dowód w swoje dłonie i obraca nim sobie przed twarzą. 
- Justin... - zaczynam niepewnie, chcąc, by wreszcie się do mnie odezwał. Robi to, jednak nie w moją stronę. Nawet nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi.
- Słuchaj, nie obchodzi mnie, gdzie to podrabiałeś - syczy, ponownie łapiąc Jacoba za koszulkę. - Ale jeśli tkniesz Suzanne i zrobisz jej cokolwiek, kurwa, cokolwiek, rozumiesz?! Przysięgam, że odetnę ci głowę własnymi rękami i powieszę ją na reklamie tej kawiarni - spluwa. - To samo tyczy się Megan Simpson. Jeśli jeszcze raz się do niej odezwiesz, urwę ci rękę. Zrozumiałeś?!
Przeszywa mnie dreszcz, gdy to mówi, śmiertelnie poważnie.
Nagle pojawia się przy nas Amanda.
- Mam zadzwonić na policję? - oddycha głęboko, a ja przenoszę na nią spojrzenie.
- N... nie - chrząkam. - Wyprowadzę go stąd - kiwam głową i zerkam na Justina. - Justin, chyba powinieneś już stąd wyjść.
Naprawdę trudno mi to powiedzieć i nie chcę tego, ale widzę, jak boi się Jacob. Ja zresztą też się boję. Za dużo tu ludzi, którzy zaraz zaczną wychodzić, a przecież nie tak to ma wyglądać.
- Jeszcze z tobą nie skończyłem, Trelawney. - Justin odsuwa się od Jacoba, a ten natychmiast przeciera sobie zbolałe ramiona i gardło. Przełykam ślinę, odwracając od niego wzrok i patrząc na Justina, który staje przodem do mnie. Przy jego wysokiej sylwetce czuję się jak krasnoludek. Mam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu. Chcę i nie chcę z nim rozmawiać. Ale tęskniłam za nim, to fakt.
Wypuszczam powietrze z ust i odwracam się, zmierzając do wyjścia. Słyszę, jak za mną idzie. Jest tak blisko, że muszę przyspieszyć, by nie podłożył mi przypadkiem nogi.
Chwytam za klamkę, ale natychmiast na moich palcach ląduje jego dłoń. Rozszerzam źrenice i czuję ciepło rozlewające się po całym ciele.
- Kiedy kończysz? - pyta z chrypką.
- O... piętnastej - nie jestem w stanie wydusić słowa, gdy mnie dotyka. Wyczuwa to i zabiera rękę.
- Nie możesz zrobić sobie przerwy? Chciałbym z tobą porozmawiać.
Unoszę brew. Ma naprawdę smutne, rozgoryczone oczy.
- Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł...
- Suzanne, nie wiem, czy będę w stanie wytrzymać bez ciebie chociażby jeszcze jeden dzień. Muszę z tobą porozmawiać.
Przełykam ślinę. Czemu tak nagle chce ze mną rozmawiać? Miał na to ostatni tydzień. Rozglądam się po pomieszczeniu i obserwuję, jak Jacob i Amanda uwijają się z klientami.
Wzruszam ramionami.
- Nie dadzą sobie rady, przykro mi, Justin. Nie mogę. Poza tym, nie wiem, czy po tym, co właśnie zrobiłeś, powinnam.
Napina szczękę i zerka na moje usta, jednak gdy wyczuwa, że trwa to zdecydowanie za długo, powraca do moich oczu.
- Wyjaśnię ci to, gdy tylko porozmawiamy. Zjesz dzisiaj ze mną kolację? - pyta z nieukrytą nadzieją.
Co? Kolację? Nie widzieliśmy się tyle, a on od razu chce zjeść ze mną kolację?
- Nie mogę. Mam inne plany - mrużę oczy. Nie mogę mu powiedzieć o Jacobie po tym, co przed chwilą odwalił. Zabije mnie, a potem jego, gdy dowie się, że się spotykamy. Zresztą, dlaczego mnie to obchodzi?! Nie jestem już jego dziewczyną i mogę robić to, na co mam ochotę.
- Co robisz?
- Oglądam Super Bowl.
Unosi brew, po czym delikatnie się uśmiecha. Nie mogę tego nie odwzajemnić - ten widok jest dla mnie stanowczo za mocny.
- Futbol amerykański? Od kiedy, panno Collins? - przechyla głowę w bok.
Znowu to samo. Jak my to robimy? Najpierw elektryzujące napięcie, teraz luźna wymiana zdań. Trudno rozgryźć tego człowieka i sposób, w jaki na mnie wpływa. Nastrój między nami przerywają otwierane drzwi. Musimy się odsunąć, by przepuścić kolejnego klienta. Widzę, jak Amanda mruży oczy, zauważając to, że jeszcze nie wróciłam do pracy.
Wzdycham głęboko.
- Muszę iść, przepraszam.  
Ile bym dała, by przyspieszyć czas. Gdyby była już piętnasta, mogłabym z nim wyjść.
Z drugiej strony cieszę się, że praca mnie zatrzymuje. Jeśli spotkałabym się z Justinem na osobności, udowodniłabym sobie, że to rozstanie nic mnie nie nauczyło. On nadal jest blisko Megan. Nie mogę się wtryniać.
- Suzanne - słyszę za sobą, gdy jestem już prawie przy barze. Odwracam się na pięcie, zerkając przez ramię na Justina. - Chcę, żebyś wiedziała, że wybrałem ciebie. Już dawno wybrałem ciebie. 
Zamieram, wsłuchując się w te słowa. Nie mam czasu się nad nimi zastanowić, ponieważ staje przy mnie Amanda.
- Mogłabyś nam pomóc? - rzuca ostro, a ja podskakuję, kiwając pospiesznie głową.
- Tak, już - mamroczę, oblizując wargi i patrząc na Justina. - Ja... Zadzwonię - obiecuję i ostatnim, co widzę, jest jego uśmiech ulgi.
Co ja, do jasnej cholery, wyprawiam? 

Macie rozdział z okazji moich 18. urodzin! YAAAAAY! 
Dziękuję, że jesteście ze mną, mam najlepszych czytelników na świecie.
 
Moje odpisywanie Wam na komentarze będzie wolniejsze, jestem bez telefonu i wątpię, żeby to szybko się zmieniło, ale i tak ALL THE LOVE x