19 kwi 2016

Rozdział dziewięćdziesiąty czwarty

Otóż to, moi kochani. Brak rozdziału oznacza brak weny. Przepraszam Was, że tak długo to trwało, a i tak nie macie niczego "dobrego". Jest mi wstyd to mówić, ale ostatnio pisanie nie sprawia mi przyjemności. Szukam weny i szukam, i ciągle chcę znaleźć, dlatego napisanie chociażby jednego zdania sprawia mi tyle trudności.
Proszę, nie pytajcie mnie "Kiedy rozdział?", bo staram się jak mogę, ale takie pytania męczą mnie trzykrotnie.
No i ogólnie, to kocham Was bardzo!!!
PLAYLISTA: https://open.spotify.com/user/werciula/playlist/5y6CIv5PaafSugHaV3gjwE
TWITTER: http://twitter.com/teamberIake



Suzanne skonsternowana moim zachowaniem zamyka za sobą drzwi, a ja dopiero po chwili odwracam wzrok od klamki i przenoszę go na doktora Rogersa. Znajoma twarz, którą raz już w swoim życiu widziałem, zerka na mnie z uniesionymi brwiami. Staram się rozluźnić, ale przychodzi mi to z trudem.
- W czym mogę pomóc, panie Bieber? - przechyla głowę w bok i splata swoje dłonie ze sobą, trzymając je blisko brzucha.
- Nie poznaje mnie pan? Mieliśmy już okazję się spotkać.
Rogers marszczy brwi, przyglądając mi się zdecydowanie dłużej niż przewiduje norma. Kuźwa, pedale, przestań.
- Proszę mi wybaczyć, panie Bieber, ale...
- Hannah Bieber - mówię od razu, krzywiąc się na samo wspomnienie. - Usunięcie ciąży, dziesięć lat temu.
Widok mojej płaczącej siostry, którą w tamtym okresie szczerze nie znosiłem, od razu staje mi przed oczami. Jej wiecznie niezadowolona mina, ukrywanie swoich uczuć, zamykanie się w pokoju, gdy tylko zobaczyła mnie w domu... Również byłem wtedy jeszcze szczeniakiem, ale na pewno wiedziałem więcej niż ona. Ciąża, która jest wynikiem gwałtu i dodatkowo zagraża życiu, to najgorsze gówno na świecie i nawet nie chciałem wtedy kwestionować jakichś jej macierzyńskich uczuć. Zresztą, do jasnej cholery, jakich uczuć?! I to macierzyńskich?! Miała wtedy czternaście lat. Była wredną, zapatrzoną w siebie nastolatką. Rodzice nie mogli zrobić nic innego, jak tylko zaprowadzić ją do lekarza. Obrzydliwe.
Doktor jeszcze przez chwilę na mnie patrzy, za co mam ochotę go porządnie walnąć, aż w końcu przestaje i siada na swoim krześle, mi wskazując miejsce na przeciwko. Ospale robię krok w tamtą stronę i wykonuję jego nieme polecenie.
- Pamiętam coś jakby przez mgłę. Ma pan jakieś jej zdjęcie?
Marszczę czoło i wyciągam komórkę, usilnie starając się skojarzyć, w jakim albumie posiadam jej zdjęcie i czy kiedykolwiek w ogóle jakieś jej zrobiłem. W końcu przypomina mi się, że kiedyś musiałem pokazać jej fotkę pani Smith, gdy siostra miała przyjechać po Jaxona. Znajduję ją szybko w folderze archiwalnym i wyciągam swój ogromny telefon w stronę lekarza.
Przygląda się zrobionemu dawno temu zdjęciu i po chwili kiwa głową.
- Tak, kojarzę. Ile miała lat?
- Czternaście.
Oblizuje powoli usta, oddając mi komórkę. Mam wrażenie, że ledwo utrzymuje ją w dłoni.
- Tak, teraz pamiętam. Trzeci tydzień ciąży, zgadza się?
- Piąty - mówię szybko.
- Piąty? Proszę wybaczyć.
Kiwam rozgorączkowany głową, nic nie mówiąc. On również sprawia wrażenie przygaszonego.
- Jak ona się czuje? - pyta.
- Dobrze - wzruszam ramionami. Tak naprawdę, to teraz nie wiem, jak się czuje. Nie miałem z nią kontaktu od... O w mordę. - Poradziła sobie z depresją.
- Z depresją? - wybałusza oczy i odchyla się na oparciu. - Przykro mi, ale sam pan wie, jak bardzo ciąża jej zagrażała...
- Wiem - przerywam mu i cały się spinam. - Właśnie dlatego tu jestem. Chcę zapytać, czy są jakieś szanse, żeby jeszcze usunąć ciążę Suzanne.
Patrzy na mnie z niezwykłym szokiem malującym się na twarzy i rozchyla bezwiednie usta, po czym pochyla się nad biurkiem, przełykając ślinę.
- Panie Bieber, to ósmy miesiąc...
Prycham.
- I co z tego?
- Nie można usuwać ciąży w tym stadium.
Wywracam oczami, unosząc brew i patrząc na niego kpiąco.
- Zapłacę każdą sumę, żebyś to zrobił.
Doktor patrzy na mnie skonsternowany i dopiero po chwili zaprzecza, jakby coś sobie przez ten czas przemyślał.
- Przykro mi, panie Bieber, nie spełnię pana żądania. To nielegalne. W brzuchu pańskiej partnerki jest już dziecko, a nie zarodek.
Oblizuję usta i marszczę czoło. Nadal nie rozumiem, co to jest, kurwa, za problem. Przecież jeszcze się nie urodził i nawet nie będzie wiedział, że ktoś go zabija.
- Dziesięć tysięcy - rzucam gorączkowo.
- Nie.
- Piętnaście.
- Nie.
- Piętnaście i pół.
Kręci stanowczo głową, lekko się już czerwieniąc.
- Nie.
- Dwadzieścia - zaciskam pięści. Zrobię wszystko, by uratować kogoś, kogo kocham.
Lekarz wzdycha głęboko.
- Nie, panie Bieber. Nie zgadzam się na to.
- Dlaczego był pan w stanie usunąć ciążę mojej siostry, a nie był pan w stanie dokonać aborcji u mojej dziewczyny?!
- Już to tłumaczyłem. Nie mogę zabić małego dziecka.
- Ono jeszcze nie ma świadomości, że istnieje!
- Proszę się uspokoić - Rogers podnosi dłoń, wypuszczając powietrze z ust.
Nachylam się nad biurkiem i opieram się o nie łokciami, ukrywając twarz w dłoniach. Chcę, żeby to wszystko było łatwiejsze. Czemu Suzanne nie mogła zajść w ciążę na przykład teraz, kiedy się kochamy i urodzić zdrowe dziecko, dzięki czemu sama mogłaby przeżyć? Stworzylibyśmy cudowną, szczęśliwą rodzinę, a tak stworzymy zrozpaczonego ojca, który pewnie swoje smutki zatopi w alkoholu, nie będąc w stanie patrzyć na nowonarodzonego dzieciaka.
Kiedy odchylam głowę, widzę, jak doktor wysuwa w moją stronę plik kartek. Unoszę brew, dopiero po pewnej chwili przybliżając je do siebie.
- Co to jest?
- Opis ogólny pańskiego dziecka.
Zagryzam wargę, unosząc na niego spojrzenie.
- Opis? Jakby było jakimś eksponatem?
- Najpierw chce pan je zabić, a teraz zwraca pan uwagę na słowa, jakich używam?
Zaciskam usta i napinam szczękę, przesuwając wzrokiem po literach na papierze. Moją uwagę przykuwa napis "płeć".
- Żeńska? - mamroczę na głos, choć dobrze wiem, że mówię to do siebie, nie do doktora.
Kątem oka widzę, jak kiwa głową.
- Mają państwo córkę. - Uśmiecha się, a ja podnoszę na niego spojrzenie. - Gratuluję.
Gratuluję?!
- Dz... dziękuję - szepcę, wgapiając się w to słowo na Ż.
Kurwa, mam córkę. Jestem ojcem córki.
Ja pierdole, to jest za dużo.
Zawsze chciałem mieć córkę. Boże, teraz będę ją miał. Nie mam pojęcia, czy to normalne, ale chyba nawet się cieszę.
Córka.
Córka to dziewczyna. Suzanne też jest dziewczyną. Może i będzie to bardziej bolesne przeżycie, ale pewnie będę widział w dziecku odbicie Suz i będzie mi łatwiej.
Dobra, gówno prawda. Nie będzie mi łatwiej, ale mimo wszystko, jakoś bardziej ulgowo do tego teraz podchodzę.
Okej, to też gówno prawda. No, ale, ja pierdole. CÓRKA!
- Nadal chce pan usunąć ciążę? - lekarz unosi brew, a w jego głosie słyszę nutę kpiny. Chyba to mnie wkurza.
- Tak - prycham, nieco zbyt gwałtownie. - Suzanne umrze. To już nie jest dla pana ważne?
Ssie przez chwilę dolną wargę, po czym wypuszcza powietrze z ust.
- Zawsze istnieje dziesięć procent szans na przeżycie.
- Pierdoli pan - syczę. - Nie ma żadnych szans.
- To wybór pani Collins. Proszę się uspokoić, panie Bieber.
Przymykam na chwilę powieki i odsuwam od siebie papiery. Nie chcę z nim już dłużej gadać. Myślałem, że uda nam się coś zdziałać, ale jak widać jest nieugięty.
Chociaż teraz z jednej strony chcę, by dziecko żyło. Jezu, to oczywiste, zawsze tego chciałem, ale potem przypominam sobie, że Suzanne umrze. I już chcę mniej.

*

Nie mogę mieć jej dość, gdy jest taka szczęśliwa.
- Mój Boże, córka? Naprawdę? - powtarza piąty raz, patrząc na mnie.
Uśmiecham się lekko, kiwając głową i zerkając w boczne lusterko, bym mógł zmienić pas.
- Tak, córka. Sam widziałem na karcie.
- Jezu, córka - szepce z niedowierzaniem, przykładając sobie dłonie do brzucha i czule go głaszcząc. Ściska mi się serce na ten widok, ale nic nie mówię. - Myślałeś już, jak damy jej na imię?
- Co? - pytam nagle, po czym kręcę głową. - Nie, Suz, nie myślałem. Wiem o tym zaledwie od dwudziestu minut.
- Mam tyle pomysłów! Charlotte, Lexie, Bella... - zaczyna wymieniać, a ja szybko kładę dłoń na jej palcach, ściskając je.
- Spokojnie, kochanie. Przemyślimy to - wzdycham. Jest taka słodka, gdy się cieszy i zapomina o wszystkich innych problemach. - Masz w co się ubrać wieczorem?
Kręci głową, ciągle się uśmiechając. Nie mogę tego nie odwzajemnić.
- Wszystkie moje sukienki są za ciasne na ten brzuch. Jaka to w ogóle okazja?
- To bal charytatywny, sponsoruje go UNICEF, bo chyba obchodzą jakąś rocznicę - wzruszam ramionami. Tak szczerze, wyjebane w to, z jakiej to okazji. - Pojedziemy do sklepu, okej?
Krzywi się nieco i przygryza dolną wargę. Prawie tracę kontrolę nad pojazdem, Jezu. Jest taka podniecająca i słodka jednocześnie.
- Okej, ale pod warunkiem, że to ja wybiorę sklep.
- Co masz na myśli? - unoszę brew, skupiając się na drodze. No, przynajmniej się staram.
- Po prostu wiem, że zawieziesz mnie do mega drogiego sklepu. Nie chcę tam jechać.
Prycham, kręcąc z rozbawieniem głową.
- Skarbie, jeśli to twój jedyny powód, to przykro mi, ale pojedziemy do Valentino.
- Co?! - słyszę jej jęk, a kątem oka widzę, jak opada na siedzenie z rozgoryczeniem. - Justin, nie. Za dużo na mnie wydajesz.
Wywracam oczami i nic nie mówię, zamiast tego wjeżdżam na Manhattan. Od razu staję w korku, gdy po bokach wyrastają wysokie, ogromne budynki tej dzielnicy. Wzdycham i zerkam w stronę swojej dziewczyny, która bawi się palcami. Chwytam jej dłoń i zaczynam głaskać ją palcami.
- O czym myślisz? - pytam delikatnie, przechylając głowę w bok.
Przełyka ślinę i kręci przecząco głową.
- O niczym.
- Powiedz mi - marszczę brew.
- Serio, o niczym. Jedź, Justin.
Słyszę klakson za sobą i naciskam pedał gazu. Chryste, światło zmieniło się zaledwie dwie sekundy temu! Pieprzeni nowojorczycy.
- Suzanne, powiedz mi. Wiesz, że się ode mnie nie uwolnisz - zaczynam tracić cierpliwość, gdy nadal milczy. - Suzanne - warczę, delikatnie już poirytowany.
Naprawdę, zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie da się z nią normalnie porozmawiać. Jeśli coś jest nie tak, ona woli unikać kontaktu. To między innymi dlatego też zabrałem ją na wzgórze, by pozwoliła dać upust emocjom. Boję się, że to jednak w niczym nam nie pomogło, ale wiem, że taki moment był nam potrzebny.
Parkuję na jednym z miejsc parkingowych przy Piątej Alei i wysiadam, po czym okrążam pojazd, by otworzyć drzwi Suzanne. Sama próbuje wysiąść, na co chichoczę, podziwiając jej nieskoordynowane ruchy. Ferrari jest faktycznie niskie, a ona prawie upada, jednak spokojnie ją łapię i chwytam za łokieć.
- Dupek - mówi pod nosem i unosi na mnie spojrzenie, a ja uśmiecham się szeroko.
- Proszę mi wybaczyć, panno Collins, ale podziwianie cię odebrało mi maniery - śmieję się, splatając nasze palce.
Chichocze pod nosem, jednak zaraz wzdycha głęboko i rozgląda się, patrząc na ogromne szyldy najsłynniejszych projektantów. Od razu markotnieje.
- Powiesz mi, o czym myślałaś przed chwilą? - kontynuuję temat, ruszając z nią w stronę butiku Valentino.
- Po prostu - gryzie wargę, patrząc pod nogi i podtrzymując kołnierz płaszcza - nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć ci się za to wszystko, co dla mnie robisz. Nie chcę, byś wydawał na mnie tyle pieniędzy.
Wywracam oczami i zatrzymuję się przed wejściem, patrząc na nią.
- Musisz do tego przywyknąć. Pieniądze to ogromna część mojego życia.
- Nie chcę się przyzwyczajać. Czuję się... tanio.
Marszczę brew.
- Czujesz się tanio, bo kupuję ci drogie rzeczy?
- Czuję się tanio, bo mam wrażenie, że nie mam nic do zaoferowania - chrząka i kręci głową, po czym robi krok w stronę wejścia. Chcę ją zatrzymać, ale jest szybsza: ochroniarz stojący przed drzwiami otwiera je ochoczo, uśmiechając się do nas uprzejmie.
Wewnątrz nie ma nikogo oprócz dwóch pracownic, które ubrane w ołówkowe, obcisłe spódnice i czarne bluzki szczerzą się na nasz widok. Jedna z nich - wyższa blondynka, idzie w naszą stronę.
- Witam państwa - szepce aksamitnym głosem. - Mogę w czymś pomóc?
Suzanne zerka na mnie niepewnie. Cała pewność siebie, którą miała, uleciała gdzieś w powietrze wokół wszystkich ubrań, które wiszą swobodnie na wieszakach dookoła nas.
- Tak - odzywam się, świadomy tego, że Suzanne nic nie powie. - Potrzebujemy sukienki.
Ekspedientka kiwa głową, zaczynając iść w stronę jednej ściany. Dostrzegam tam bardzo dużo błyszczących sukni balowych z bufiastymi rękawami, na których widok od razu mnie cofa. Valentino stracił wenę, czy jak?
- Jaka to okazja? - pyta przez ramię, serdecznie uśmiechając się do mojej dziewczyny.
- Przyjęcie charytatywne - odpowiadam ponownie, za co dostaję karcące spojrzenie Suz.
- Umiem mówić - szepce, gdy się do mnie zbliża, a ja zaciskam usta.
Nadal boli mnie fakt, że traktuje siebie tak źle, podczas gdy ja uważam ją za wszystko, a nawet więcej. Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się za to, że mam ją w swoim życiu, a ona tak opacznie rozumie moje zachowanie.
- Mamy tu tak zwaną kolekcję syrenią - mówi kobieta, dotykając palcami jedwabnych materiałów.
Unoszę brew.
- Syrenią? - robię wszystko, by nie parsknąć śmiechem.
Suzanne podchodzi do wieszaków i zaczyna przeglądać suknie, odchylając je i przypatrując się każdej z nich przez dłuższą chwilę. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę coś tu wybierze, ponieważ nic nie pasuje do jej gustu - przynajmniej według mnie. Myślałem, że Valentino wypuścił coś super, ale jak widać niezbyt się postarał.
- Chodź, mała, wybierzemy coś innego - mówię cicho, stając tuż za Suzanne. Sprzedawczyni odsunęła się nieco od nas, byśmy mogli wymienić się spostrzeżeniami.
Suz zerka na mnie szybko.
- Ale pójdziemy do sklepu, który sama wybiorę?
Już wiem do czego pije.
- Nie. Zostaniemy na Piątej Alei.
- W takim razie nie chcę już nigdzie iść, Justin - prycha pod nosem. - Naprawdę, to o jeden sklep za dużo.
- Ale jeśli nic ci się nie podoba, to...
- Ta mi się podoba - przerywa mi, wyciągając na wierzch czarną suknię obsypaną od pasa w dół małymi diamencikami. Nie wiem, co ten Valentino miał we łbie, ale gdzie tu jakiś syreni motyw?
Sprzedawczyni podchodzi bliżej, a ja wychylam się, przyglądając się upatrzonemu materiałowi. Jeśli mam być szczery, to bardzo ładna sukienka, ale niczym nie wyróżnia się na tle tych, które w swoim życiu widziałem.
- Świetny wybór - komentuje obca kobieta, oblizując usta. Unoszę brew, przyglądając się jej i zachwytowi, którym promienieje. No tak, chce sprzedać rzecz, więc co się dziwić. - To nasz nowy nabytek, ale aktualnie jest na wyprzedaży.
- Jest z nowej kolekcji i już w promocji? - Suzanne marszczy brew, a ja uśmiecham się lekko.
- Tak się dzieje, gdy projektant zmienia cenę sam - tłumaczę jej.
Kiwa głową i nic już nie mówi, lekko zawstydzona swoją niewiedzą.
- Przymierz ją - wzdycham, nie chcąc, by ekspedientka coś jeszcze opowiadała, bo wiem, że najchętniej zdradziłaby nam całą historię sukienki. Co nas to obchodzi?
Wskazuje dłonią na korytarz w głębi ściany, z którego odchodzą osobne boksy. Nie opuszczam Suzanne nawet na krok, niemalże depcząc jej po piętach, gdy wyrywa się do przodu.
- Poczekaj tu - szepce, otwierając jedne z drzwi. Od razu robię krok w jej stronę.
- Nie ma mowy - prycham, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi. - Widziałem cię już w bieliźnie.
Dziewczyna zaciska usta, jednak nic nie odpowiada, a ja triumfuję, siadając na jednej z dwóch puf przy lustrze. Przymierzalnia jest duża, jednak w salonie znajdują się tylko trzy, więc to dlatego zagospodarowali tak dużo miejsca na jedną.
Suzanne kładzie mi na kolanach wybraną suknię, a ja unoszę lekko kąciki ust, kiedy zdejmuje przez głowę ubranie. Natychmiast oblizuję usta, gdy sięga do zapięcia spodni i zsuwa je na dół.
Chryste, jest taka piękna. Ma najwspanialsze na świecie nogi, ramiona, piersi. Teraz nawet brzuch, który nabrzmiały sprawia wrażenie, jakby wewnątrz była piłka - i tak jest cudowny. Wstaję i podaję jej suknię, a ona odwraca się przodem do lustra, z wahaniem wkładając ją przez głowę. Materiał wsuwa się na nią w sposób, jakby był na nią szyty. Zwężenie jest pod biustem, dzięki czemu ciążowy brzuch nawet nie przeszkadza w noszeniu. Unosi jedynie skrawek sukni, przez co z przodu jest krótsza niż z tyłu, ale według mnie wygląda to nawet lepiej.
- Pokaż się - szepcę, okręcając Suz w swoją stronę.
Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że góra sukienki jest niemalże przezroczysta, dzięki czemu dokładnie widzę stanik swojej dziewczyny.
Naprężam się i zaciskam usta, patrząc w jej oczy, jednak ona spuszcza głowę w dół.
Unoszę jej podbródek i marszczę czoło.
- Domyślasz się, że tak nie pójdziesz, prawda?
Skonsternowana marszczy brew.
- Dlaczego? Chciałeś, żebym była tak ubrana.
- Widać ci cycki. Tam będzie sporo napalonych facetów i nie chcę, by tak na ciebie patrzyli - prycham.
Wywraca oczami i odwraca się przodem do lustra, naburmuszona.
- Przesadzasz, Justin. Nie chcę iść już nigdzie, chyba, że pójdziemy do któregoś z MOICH sklepów.
Ssę dolną wargę i robię krok w jej stronę, po czym przesuwam dłonią po odsłoniętym ramieniu, zerkając na jej twarz w lustrze.
- O co ci chodzi? - pytam, unosząc brew.
- O to, że za dużo na mnie wydajesz. Jak ja w tym wyglądam? - rozszerza powieki, wskazując na suknię. - Nie pasuję do tego stroju. Możemy go oddać, ale kupimy coś, co ja będę chciała, tam, gdzie ja będę chciała.
- Co ty gadasz? Wyglądasz pięknie, gdyby nie ten przezroczysty materiał - wzdycham głośno.
- Nie chodzi mi o ten materiał, Justin. Zobacz, tu są brylanty - załamuje ręce, przesuwając dłonią po wygładzeniach. - Ta sukienka jest droższa niż cała moja szafa razem wzięta.
- Ale jednak zgodziłaś się ją przymierzyć.
- Bo była w przecenie, a ty i tak nie przystałbyś na nic innego - zaciska usta, a ja lekko się uśmiecham. Ma rację. Nie chcę chodzić po jej obleśnych sieciówkach i patrzeć, jak wybiera coś spośród rzeczy należących do połowy populacji na świecie. Chcę, żeby czuła się wyjątkowo. - Megan pasuje do tego miejsca, ale nie ja, ona...
Nie pozwalam jej skończyć. Brutalnie odwracam ją w moją stronę i mocno całuję, by zamknąć jej usta. Jęczy przez zaskoczenie i robi krok w tył, jednak zwinnie trzymam ją przy sobie, stając z boku, by nie przywarła do mnie brzuchem. Przenoszę dłoń na szyję i ściskam ją, chcąc unieruchomić głowę. Gryzę za jej dolną wargę, po czym natychmiast wsuwam do środka język, penetrując podniebienie i smakując jej wnętrza. Odrywam się po chwili od Suz, a ona zamiera, po czym przełyka ślinę. Nie będziemy tu pieprzyć o Megan. Wolę, kiedy pieprzymy siebie nawzajem.
- Oddychaj - mamroczę, zaciskając usta. Podnoszę nieco wyżej rękę i dotykam kciukiem jej policzka, przez moment podążając wzrokiem za swoim palcem i głaszcząc czule jej skórę. Czas pryska w momencie, kiedy odwracam ją gwałtownie tyłem do mnie i natychmiast podciągam suknię do góry.
- Justin... - zaczyna szeptać, a ja kręcę głową, rozpinając swoje spodnie.
- Teraz ja będę mówił, maleńka - warczę, obniżając jej majtki do połowy ud. Nawet nie wiedziałem, że jestem tak napalony do momentu, aż mój kutas wydostaje się na zewnątrz. - Uprawiałaś już kiedyś seks analny? - unoszę brew, patrząc na jej odbicie w lustrze.
Natychmiast rozszerza powieki i przełyka ślinę.
- Co?! - zachłystuje się powietrzem. - Będziemy tu uprawiać...?!
Chichoczę na jej zaskoczenie.
- Tak, skarbie.
Jej oczy trzykrotnie podwajają rozmiary. Od razu patrzy w stronę drzwi od boksu.
- Justin, nie...
- Cśś - uciszam ją, oblizując usta. - Tylko muszę wiedzieć, czy kiedyś to robiłaś.
- Pytasz o seks w przymierzalni, czy seks analny?
Droczy się ze mną. Kurwa, jak ja ją kocham.
- Wolałbym, żeby obydwie odpowiedzi były negatywne.
Wzrusza ramionami i lekko się uśmiecha, po czym wzdycha głęboko i kręci głową. Znowu jest speszona. Jak ona to robi, że z sekundy na sekundę jej humorki potrafią się tak diametralnie zmieniać?
- Wiesz, że z tobą...
- Pytam, czy to robiłaś. Wiem, że nie byłaś dziewicą, kiedy się spotkaliśmy, Suzanne.
Rumieni się i przygryza wargę. Kurwa, ona wie, jak mnie podniecić.
- Nie - szepce cicho i spuszcza głowę w dół, a ja zaciskam palce na jej biodrze. - Nie robiłam tego.
- Patrz na mnie - warczę pod nosem i ciągnę za jej włosy, by uniosła spojrzenie.
Jest przerażona, gdy lekko wsuwam się w jej tyłek. Zaciska usta, a w jej oczach od razu widzę łzy - wiem, że są jedynie skutkiem bólu. Wypuszczam powietrze z ust, trzymając tam tylko główkę penisa i oblizuję wargi, warcząc gardłowo.
- Wszystko okej?
- B... boli - szepce pod nosem i przełyka ślinę, a pojedyncza łza wypływa z jej oka. 
- Za chwilę zaczniesz odczuwać przyjemność. Wsunę się głębiej - tłumaczę, a mój głos staje się bardziej ochrypły, niż miałem to w planach. Obserwuję ją przez chwilę. Dłuższy czas pozostaje niewzruszona, aż w końcu zaczyna głębiej oddychać, kiwając powoli głową. Zamyka mocno powieki, przez co tracimy kontakt wzrokowy. - Patrz na mnie - powtarzam swoje wcześniejsze słowa.
Dopiero po kilkunastu sekundach ma odwagę otworzyć oczy i na mnie spojrzeć. Nie spoglądając w dół, popycham biodra do przodu powolnym ruchem i wbijam się w nią głębiej, na co wygina plecy, zagryzając wargę z całej siły.
Kurwa mać, jak mi dobrze.
- Chcę, żebyś wiedziała, że dajesz mi znacznie więcej, niż możesz sobie wyobrazić - jęczę, pochylając się i ukrywając twarz w jej włosach. Przypominam sobie szybko, że mieliśmy na siebie patrzeć, więc szybko się odchylam, spoglądając w lustro. Słucha się, bo obserwuje mnie cały czas w taki sposób, jakby więcej miała już tego nie robić. - I nikt, nigdy, kurwa, tak na mnie nie działał - warczę, wysuwając się i natychmiast od razu wbijając głębiej.
Kiwa powoli głową na znak, że rozumie moje słowa, jednak wiem, że to, co czuje wewnątrz siebie nie pozwala jej na wypowiedzenie żadnych słów.
- Staram się dać ci wszystko, co mogę, by odwdzięczyć się za to, że jesteś - mamroczę przy jej uchu i przygryzam jego płatek, a ona opiera się dłońmi o szerokie lustro, dysząc głęboko z przyjemności. Robi wszystko, by nie jęczeć.
Jezu, dawno tak wspaniale się nie czułem.
- Justin - Suzanne wydaje z siebie cichy pomruk, cmokając ustami i próbując za wszelką cenę złapać oddech.
Nagle wypina swoje pośladki w moją stronę, a ja cały nieruchomieję, zerkając na jej ruchy. Mam wrażenie, że wcale się nie kontroluje, a wszystko wykonuje spontanicznie.
- Suz - rzucam pod nosem, sam nie wiem właściwie dlaczego, jednak w obliczu ekstazy niektóre słowa wydobywają się z naszych ust zupełnie niespodziewanie. - Jesteś, kurwa, moim wszystkim i będę ci kupował to, co chcę. Będę obdarzał cię wszystkimi możliwymi rzeczami, bo na to, kurwa, zasługujesz. - Każde słowo wypowiadam z ogromnym wysiłkiem, potęgowanym swoją własną przyjemnością.
Mam wrażenie, jakby każde zakończenie nerwowe w moim ciele miało swoje umiejscowienie właśnie w fiucie, który teraz tak ochoczo przyjmuje na siebie ruchy mojej dziewczyny. Chwytam jej ręce i ciągnę je do tyłu, prawie łącząc jej łokcie i tym samym dając jej większą przyjemność. Ja pierdole, jestem w siódmym niebie.
- Kurwa, kocham cię - jęczę cicho, a widząc, że Suzanne jest na skraju wytrzymałości, wysuwam swoją dłoń i podkładam ją pod jej usta. - Gryź - rozkazuję, podstawiając moje przedramię. Patrzy na mnie skonsternowana, nie do końca wiedząc, czemu zmuszam ją do tak absurdalnej czynności. - Spraw sobie ulgę, gryź.
Moje oczy ciemnieją, gdy przez ułamek sekundy zauważam swoje odbicie w lustrze. Chwilę potem czuję jej zęby na mojej skórze, a to, w jaki sposób się we mnie wbija jest niesamowite. Przez całe moje ciało przechodzą dreszcze, a na całym ciele mam gęsią skórkę pomimo tego, że nawet nie zdjąłem z siebie żadnej części ubrania. Ugryzienia Suzanne tłumią jej jęki, które mogłaby usłyszeć sprzedawczyni, czego z pewnością wstydziłaby się potem moja dziewczyna.
Tak strasznie pragnę utrzymywać z nią kontakt wzrokowy, ale ma przymknięte oczy z przyjemności, a moje powieki same robią się ciężkie, gdy czuję powoli, jak sperma zbliża się do główki mojego penisa. Nie mogę opanować swoich pojedynczych mruknięć, chociaż staram się z całych sił, by były jak najcichsze. Ukrywam twarz we włosach Suzanne, a wolną ręką chwytam jej biodro i wbijam tam palce, mocno zaciskając zęby. Wyczuwam małe brylanciki przyszyte do sukni Valentino, co tylko potęguje moje podniecenie. Ja pierdole, pieprzę ją, gdy ma na sobie tę suknię. Jednak dla mnie to właściwie nie ma znaczenia, ponieważ ona sama jest dla mnie warta znacznie, kurwa, więcej.
Czuję się tak, jakby to był mój pierwszy seks analny w życiu. Suzanne jest perfekcyjna w każdym calu i jeśli mam coś robić po raz setny, to z nią i tak będzie to idealne za każdym razem.
Cholera jasna, mogę już umrzeć. Czuję, jak wszystkie moje mięśnie się napinają, gdy z mojego kutasa wystrzeliwuje ekstaza, a Suzanne cała drży, również szczytując. Trzęsie się, a ja trzymam ją przy sobie, by nie straciła równowagi. Kurwa, to jest nieziemskie. Po prostu nieziemskie.
Oblizuję usta i wypuszczam powietrze z ust, głęboko zaciągając się powietrzem.
- Chyba jednak chcę tę suknię - słyszę jej słowa około pół minuty później. Podczas ostatnich sekund nie myślałem o niczym, po prostu się uspokajałem. Odsuwam głowę od jej włosów i zerkam na jej odbicie w lustrze, tym samym zabierając dłoń. Moje przedramię jest całe czerwone, a zęby Suzanne doskonale odbiły się z dwóch stron.
- Skąd ta zmiana? - wypuszczam powietrze z ust, marszcząc brew. Sam nie do końca jestem pewien, czy rzeczywiście się odzywam, ponieważ nie wszystko się we mnie jeszcze opanowało.
- Nie chcę, by ktoś inny miał na sobie coś, w czym uprawiałam z tobą seks - odpowiada i od razu się rumieni. Szeroko się uśmiecham, po czym powoli się z niej wysuwam. Krzywi się, ja zresztą reaguję tak samo.
Jezu. Było warto. Każda rzecz robiona z nią jest warta zupełnie wszystkiego.
- Ubierz się - szepcę z rozluźnieniem wymalowanym na twarzy i sam się oporządzam. Zerkam jeszcze na lustro, na którym Suzanne zostawiła odbite dłonie, po czym poprawiam włosy i wychodzę z przymierzalni. Sprzedawczyni stoi na końcu korytarza i widząc mnie, robi się cała czerwona. Odwraca się na pięcie i rusza w stronę wnętrza sklepu, a ja wywracam oczami. Hmm, jakbym to ujął - mały z niej zboczuszek, jeśli nas podsłuchiwała.
Czekam w spokoju na swoją dziewczynę w przyćmionej przygaszonymi lampami przymierzalni, a gdy wychodzi z boksu, oblizuję wargi. Chyba się pomalowała, ponieważ ma ciemniejsze obróbki wokół oczu.
Wzdycham i chwytam ją za dłoń, biorąc od niej również trzymaną suknię.
- Zrobiłeś to specjalnie? - pyta cicho.
- Co?
- Czy uprawialiśmy seks po to, żebym zgodziła się na tę sukienkę?
Unoszę brew, ściskając mocniej jej dłoń.
- Nie wiedziałem, że się na nią zgodzisz w ten sposób. Wiesz, że i tak bym ci ją kupił, a seks uprawialiśmy, by objaśnić ci niektóre rzeczy.
Kiwa powoli głową i gryzie wargę. Dopiero teraz dostrzegam, że lekko kuleje.
- To... było bardzo intensywne - mamrocze pod nosem, z uwagi na to, że wyszliśmy już z korytarza.
- Wiem, skarbie - uśmiecham się szerzej. - Boli cię coś?
Pąsowieje i patrzy na mnie spode łba.
- No wiesz! - szepce oburzona. - Ledwo chodzę.
Wybucham śmiechem, lecz po chwili milknę, gdy docieramy do szerokiej lady, za którą czeka na nas druga sprzedawczyni. Kładę suknię Valentino na blacie i przysuwam ją do niej, a ona rozwija ją przy sobie i zaczyna równiutko składać.
- To będzie osiem tysięcy dolarów - odzywa się po raz pierwszy.
Marszczę czoło. Nie spodziewałem się, że to będzie aż tak tanie. Odwracam się przez ramię i zerkam jeszcze na wieszak, myśląc o tym, czy może nie kupić czegoś mamie. Albo Megan. Nie, nie mogę kupić nic Megan.
- Mogłabym prosić o pańską kartę kredytową? - pyta sprzedawczyni, unosząc brew, a ja kiwam głową, gdy zerkam na nią ponownie.
- Naturalnie - oblizuję usta i puszczam Suzanne. Wyciągam swój portfel z kieszeni, po czym wysuwam z niego jedną z moich sześciu kart.
Gdy podsuwam ją ekspedientce, spoglądam na swoją dziewczynę, która marszczy czoło.
- Po co ci tyle kart? - szepce, a ja wzruszam ramionami.
- Każda jest właściwie do czegoś innego - wyjaśniam szybko i kiwam głową do sprzedawczyni, gdy zabiera kartę, a mi podaje papierową, sporą torbę.
- Do czego?
- Nie chce ci się o tym słuchać - uśmiecham się na znak, by odpuściła.
Stukam palcami o blat, kiedy sprzedawczyni przesuwa kartą po czytniku. Wygrała konkurs na najwolniejszego pracownika? Bo tak mi się wydaje.
- Potrzebny mi jeszcze pański podpis.
Wzdycham. Jezu, po co te formalności? Gdy piszę swoje nazwisko na kartce papieru, gdzie istnieją ogólne informacje o zakupionym produkcie, w końcu zabieram kartę i chcąc wyjść, chwytam Suzanne pod łokieć.
- Pan Bieber? - słyszę za sobą podekscytowany głos sprzedawczyni.
- Kurwa - jęczę cicho pod nosem i odwracam się z najbardziej sztucznym uśmiechem na ustach.
Obydwie sprzedawczynie zmierzają do mnie z takim bananem na twarzy, który widuję jedynie w tych żenujących amerykańskich sitcomach. Błagam, zaraz się porzygam.
- Możemy sobie zrobić z panem zdjęcie? - piszczy jedna z nich. - Widziałam pana kiedyś na pierwszej stronie New York Timesa!
- Naprawdę? - zadaję pytanie, starając się nie brzmieć kpiąco, lecz chyba mi nie wychodzi.
Młodsza z nich, blondynka, podaje Suzanne swój telefon i ustawia się po mojej prawej stronie. Druga obejmuje mój lewy bok, na co nieco się krzywię. Suzanne marszczy czoło i dostrzegam na jej policzkach rumieniec. Mam ochotę przewrócić oczami. Dziewczyny są tak podniecone, że chyba nie zauważają, że Suzanne zrobiła zdjęcie, dopóki ona sama tego nie mówi.
- Skończyłam - burczy i wymusza uśmiech, dokładnie tak, jak ja przed chwilą.
Parskam i odsuwam się od ekspedientek, dziękując im, po czym ponownie chwytam Suzanne w pasie, wychodząc z nią ze sklepu. Ochroniarz stojący przed wejściem kłania nam się nisko, ale nie zwracam na niego uwagi.
- Śliniły się - słyszę Suzanne. Uśmiecham się lekko.
- Nie zauważyłem.
- Aż mi się zebrało na wymioty. - Chyba kocham ją bardziej niż wcześniej.
- Jesteś zazdrosna? - chichoczę i wywracam oczami. - Cóż, jestem bożyszczem, mała.
- Właśnie to mnie martwi - wzdycha, gdy dochodzimy do samochodu. Chcę coś odpowiedzieć, ale wtedy się odwraca i cmoka mnie szybko w usta. - Dziękuję.
- Za co?
- Za suknię - rumieni się.
Przechylam lekko głowę w bok, obserwując ją dokładnie.
- Za nic więcej?
- No... - przygryza wargę i przełyka ślinę, kręcąc głową. - Za to, że uprawialiśmy seks analny. Przez który nie mogę chodzić.
Oddycham z ulgą i głaszczę jej policzek, po czym otwieram jej drzwi do auta.
- Przyjemność po mojej stronie, kochanie.
Dziwnie się czuję, gdy jestem dla niej taki miły. To znaczy, po prostu do tego nie przywykłem i ciągle nie mogę zrozumieć faktu, że jakaś kobieta jest w stanie działać na mnie w ten sposób, bym z dominanta stał się uroczym mięczakiem.
Wzdrygam się. Nie! Nie mogę być mięczakiem.
Zajmuję miejsce kierowcy i w momencie, gdy patrzę na Suzanne, ulatuje ze mnie cała natura wrednego, postawnego faceta, którym miałem zwyczaj być. Zaczyna mnie to wkurwiać.
- Gdzie jedziemy teraz? - pyta, unosząc brew.
- Chyba do domu - wzruszam ramionami, lekko się do niej usmiechając.
Przechyla głowę w bok i przygryza swoją dolną wargę.
- Właściwie, to tak sobie pomyślałam...
- No?
- Może pojedziemy do twoich rodziców? Chciałabym zobaczyć się z Jaxonem.
Mrużę powieki i patrzę na zegarek przewieszony przez mój nadgarstek. Na jednej z czterech znajdujących się tarcz dostrzegam, że zostało nam niewiele czasu do bankietu.
- Mamy trzy godziny - wypuszczam powietrze z ust. - To zły pomysł.
- Proszę - wysuwa dolną wargę i trzepocze rzęsami. - Nie widziałam się z nim od wczoraj, a tak przy okazji przywitałabym się jeszcze z twoimi rodzicami.
Wywracam oczami i ruszam z podjazdu, wywracając oczami. Pojedziemy do moich rodziców, ale tylko na moment. Wiem, jak wielkim uczuciem Suzanne obdarza Jaxona i nie chcę zabierać jej tej frajdy, gdy może z nim posiedzieć chociażby pięć minut.
Na miejsce dojeżdżamy w godzinę, wszystko z uwagi na korki. Denerwuję się, kiedy zaczyna padać deszcz ze śniegiem, ponieważ wtedy ledwo cokolwiek widzę. Wycieraczki pracują jak szalone, jednak Ferrari nie jest przystosowane do tego typu udogodnień. To raczej sportowe cacko, przeznaczone do szybkich jazd na obrzeżach miasta, a nie dobrego spełniania się w deszczu. Po co w ogóle je kupiłem? Jestem pojebany, ale muszę zainwestować w nowe samochody. Szybko się nudzę.
- A ty? Masz garnitur na dzisiaj? - pyta Suzanne, kiedy otwieram jej drzwi, a ona natychmiast podnosi swój płaszcz za kołnierz i próbuje utrzymać go nad głową.
- Mam jakieś sto garniturów, mała - wzdycham, zagryzając wargę i patrząc na nią. - Z pewnością coś wybiorę. Pospieszmy się, mamy mało czasu.
Stajemy przed drzwiami, a ja obejmuję Suz w pasie. Mruga rzęsami, a ja unoszę brew, chwaląc ją w duchu, że wybrała wodoodporny tusz. Oczywiście, nie przeszkadzałoby mi, gdyby się rozmazała, lecz nie mielibyśmy ani chwili na poprawki. Naprawdę się spieszę.
Otwiera nam mama. Widząc nas, rozchyla powieki i usta, po czym uśmiecha się szeroko, robiąc nam miejsce.
- Justin! Suz! - klaszcze, gdy wchodzimy do środka.
Kiwam z wdzięcznością głową i gdy kończy przytulaska z moją dziewczyną, nachylam się, cmokając ją w policzek.
- Cześć, mamo, my tylko na chwilę - tłumaczę szybko, zaglądając w głąb mieszkania. - Jest Jaxon?
- Chcecie go zabrać? - mama marszczy brew, a ja kręcę głową.
- Nie, mam dzisiaj bankiet. Suzanne chciała się z nim zobaczyć.
- I z państwem - dodaje Suz, uśmiechając się szeroko.
Mama posyła jej czułe spojrzenie i mija nas, zaglądając do salonu. Patrzę na Suz, po czym wyciągam dłoń i dotykam palcami jej szczęki.
- Kocham cię - szepcę. Oddycha z ulgą.
- Ja ciebie też kocham.
- Nie mówię ci tego, by usłyszeć od ciebie to samo, Suz - chichoczę, na co wywraca oczami.
Nie mam już szansy powiedzieć czegokolwiek więcej, ponieważ pod nami pojawia się Jaxon.
- Tata! Suz! - piszczy, po kolei podbiegając do naszych nóg. Patrzę na niego i rozchylam wargi w niedowierzaniu.
- Kto ci to zrobił?!
- Babcia!
Nachylam się, by przyjrzeć się jego włosom, a raczej... ich braku! Jezus Maria, kto zgolił go na łyso?! Czemu wygląda jak gangster?!
Prostuję się i przenoszę złowrogie spojrzenie na mamę.
- Dlaczego...?!
- Oj, Justin - wzrusza niedbale ramionami i chichocze. - Miał za dużą czuprynę. Włosy wchodziły mu do oczu, a teraz wygląda starzej.
- Starzej?! Ma prawie sześć lat!
Czuję na swojej dłoni rękę Suz.
- Uspokój się - prosi, lekko się uśmiechając. - Jak dla mnie wygląda super, prawda, mały?
- Ej! - dąsa się Jaxon. - Nie jestem mały!
Śmieję się na jego odpowiedź, a złe nastawienie w momencie ode mnie odpływa. Schylam się po niego, podrzucając do góry.
- No dobra. Jak tam, stary?
Patrzę na niego z nieokiełznaną radością. Naprawdę, kocham go tak strasznie mocno, że gdy go widzę, właściwie wszystko dookoła przestaje dla mnie istnieć. Prawie wszystko - bo widzę jeszcze Suzanne. No, ale teraz z tą fryzurą to już przesadził. Kojarzy mi się z bohaterem gangsterskich filmów. Jeszcze broń, fajka i mamy nowy postrach dzielnicy.
- Justin? - słyszę i odwracam się na moment, dostrzegając ojca w progu. Wzdycham i odkładam Jaxona na podłogę, a on od razu podlatuje do mojej dziewczyny.
- Suz, chodź na chwilkę, zrobimy herbatę - mówi mama, a ja chcę od razu zaprzeczyć, by się nie kłopotały, bo i tak zaraz wychodzimy, jednak powstrzymuje mnie tata.
Staje przede mną, mrużąc powieki. Unoszę brew i chcę się wyprostować, jednak jego postawna postura mnie stopuje.
- Wszystko dobrze? - pyta, jak chyba nigdy.
- Tak.
- Jak firma?
Chrząkam.
- Dobrze.
Czuję się przytłoczony.
- Jak z Suzanne?
- Dobrze - robię krok w tył, niezbyt rozumiejąc, o co mu chodzi.
- Jeśli spierdolisz coś z nowych spółek, jakie dzisiaj nawiążesz, to źle się to dla ciebie skończy, Justin.
- Co? - prawie zachłystuję się powietrzem.
- Będą tam moi znajomi, którym obiecałem, że podpiszesz z nimi kontrakty.
Ssę dolną wargę, przypatrując mu się uważnie.
- Od kiedy interesujesz się biznesem?
- Od kiedy zostałem szefem Rady.
- Co?! - prawie krzyczę, a moje usta formują się w dużą literę "O". - Czemu ja nic o tym nie wiem?! Siedzisz w Rządzie?!
Kiwa powoli głową.
- Nie obchodzi cię życie twojej rodziny, więc po co my mamy odzywać się pierwsi? Jestem pewien, że gdyby nie Suzanne, to nie przyszlibyście tutaj dzisiaj.
Prycham, kręcąc z niedowierzaniem głową. Owszem, ma rację, nie interesuje mnie życie mojej rodziny, odkąd wysłali mnie do domu dziecka, przez co koszmary mam (miałem) do teraz. Jeszcze się nie domyślił?
Chcę go minąć i oznajmić Suzanne, że wychodzimy, ale wtedy chwyta mnie za ramię i podtrzymuje blisko siebie.
- Nie spieprz tych umów, Justin. Pamiętaj, że teraz jakby mam nad tobą władzę.
- Nie masz żadnej władzy - krzywię się i wyrywam, a on unosi lekko kąciki swoich ust.
- Rząd od przyszłego miesiąca będzie kontrolował wydatki najbardziej wpływowych firm w obrębie stanu. Domyśl się, czyja placówka zajmuje pierwsze miejsce.
Czerwienieję ze złości i zaciskam zęby. Nikt nie będzie mówił mi, co mam robić, a już na pewno nie on. Szanuję go, ale jakiekolwiek uczucia przepełnione miłością straciłem do niego już dawno. Nie mam zamiaru m się podporządkowywać, na pewno nie z firmą i tym, co zamierzam z nią zrobić. Osiągnąłem kurewsko dużo bez niczyjej pomocy i moim celem jest dociągnąć to jeszcze wyżej. Pomimo, że i tak jestem już na szczycie, chcę być jak najdalej od reszty, dlatego ciągle haruję.

*

W domu jesteśmy dopiero pół godziny później, co skutkuje tym, że do bankietu została nam jeszcze godzina. Jestem mniej zdenerwowany niż wcześniej - teraz w ogóle nie myślę o spóźnieniu, a o słowach ojca. Jakim prawem w ogóle powiedział coś o mojej firmie?! Nie dociera to do mnie.
- Powiesz mi, co się stało? - pyta Suzanne, kiedy zatrzymujemy się przed domem. Jest przygaszona od momentu, kiedy rozkazałem jej, by wstała z kanapy i poszła ze mną do domu. Mama była w szoku, widząc moje zdenerwowanie. Cmoknąłem jedynie Jaxona i pogłaskałem jego sterczące, małe włoski na głowie, po czym podziękowałem rodzicom i wyszedłem, modląc się, bym nie wybuchł.
- Nie - warczę, wysiadając z auta. Deszcz ze śniegiem przestał padać, co mnie cieszy, bo przynajmniej mogę wziąć głęboki oddech.
Wyjmuję z bagażnika torbę z suknią od Valentino. Mam ochotę na fajkę. Świadomość, że w domu jest Megan jeszcze bardziej mnie mdli.
Głupio mi, że jestem taki w stosunku do Suzanne, kiedy ona nic tak naprawdę nie zrobiła. Chociaż, gdyby nie chciała pojechać do moich rodziców, byłbym teraz w błogim, kurwa, nastroju.
- Justin...
- Idź się przygotuj - mówię ostrym tonem, podchodząc z nią do drzwi. Otwieram je na oścież i czekam, aż wejdzie do środka.
Kurwa, muszę się napić. Dobre whisky z colą i cytryną, tylko tego teraz potrzebuję. Ewentualnie wódka. Muszę, kurwa, się w czymś zatracić.
Suzanne przełyka ślinę i bierze ode mnie sukienkę. Nie odzywa się słowem, jedynie staje na palcach, by pocałować moje usta. Nie jestem w stanie odwzajemnić tego pocałunku, chociaż bardzo bym chciał. Chcę pieprzyć ją na podłodze, przy ścianie i w kuchni. Teraz, w tej chwili. Ale nie mogę. Złość, jaka płynie mi w żyłach mnie hamuje.
Nienawidzę być pod czyimś rozkazem. Nienawidzę!
- Przygotuj się - powtarzam przy jej wargach. Mam zaciśnięte powieki i wdycham jej zapach, próbując nad sobą panować.
- A ty? - szepce, lekko się ode mnie odsuwając.
- Zaraz przyjdę - kiwam głową i robię krok w tył.
Posyła mi delikatny uśmiech, po czym idzie na górę z suknią. Przełykam ślinę, zerkając na torebkę Suzanne, którą zostawiła pod drzwiami, gdy zdejmowała płaszcz. Sięgam po nią, chcąc odwiesić ją w szafie, a wtedy ze środka wysuwa się prostokątna, długa kartka. Marszczę czoło i wyciągam ją na zewnątrz. To zdjęcia USG. Szok maluje mi się na twarzy, kiedy rozwijam kartkę i puszczam ją w dół, po kolei przesuwając wzrokiem po ciemnych obrazach. Na korytarzu światło nie jest za dobre, więc zaczynam powoli posuwać nogami w stronę kuchni, nie spuszczając oczu ze zdjęć.
Unoszę na moment spojrzenie, ale w pomieszczeniu nikogo nie ma. Na wyspie kuchennej znajduje się kartka. Odkładam zdjęcia obok i chwytam zwitek papieru.

Wrócę wieczorem. Jestem na wizycie u lekarza. -Megan

Prawie zachłystuję się powietrzem, gdy to czytam. Co ona odpierdala?! Powinna być w domu i tu leżeć, do momentu, aż ten Harrickson nie będzie gnił w więzieniu.
Później do niej zadzwonię. Kręcę z niedowierzaniem głową i podchodzę do barku, wyjmując ze środka butelkę whisky. Okazuje się, że w lodówce mam colę i cytrynę, więc przygotowuję sobie drinka i razem z głęboką szklanką siadam na jednym z krzeseł przy wyspie kuchennej.
Energicznie przeczesuję włosy, biorąc do ręki zdjęcia z USG. Teraz mam dobre oświetlenie i widzę każdą rysę na pojedynczej fotce, którą przystawiam sobie do twarzy.
Córka. Moja córka. Nasza córka.
Gapię się na nią i czuję się tak, jakbym żył w zupełnie innym świecie, a to wszystko było jedynie pieprzonym snem. Chwytam moją szklankę i wypijam wszystko za jednym razem. Ciecz zaczęła palić mnie w gardle, gdy tylko skończyła przez nie przepływać. Uczucie to znika jednak szybciej, o razu zastąpione wyrzutami sumienia. Czemu je mam?
Wiem, czemu. Nie zasługuję na nic, co dostaję w życiu. Czuję, jak moja siła przybiera na sile, kiedy tak wpatruję się w kartkę, jaką mam przed sobą. To dziecko jest niewinne. Mała istota, która żyje wewnątrz mojej kobiety. To ja tu jestem winien.
Jestem pierdolonym chujem. Jebanym potworem.
Zrobiłem jej dziecko, a teraz sam nie mogę przeżyć, że umrze. To było do przewidzenia, przecież ma za dobre serce, by zabijać nawet muchę, a co dopiero jakieś maleństwo żyjące wewnątrz niej. 
W obliczu złości zginam jedną kartkę na pół, pragnąc ją porwać, ale nie potrafię. Czuję łzę na policzku, gdy zaciskam zęby i staram się przepołowić papier, jednak jestem bezsilny. Moja siła wygasła, mój temperament przepadł. Jestem tylko ja i te zdjęcia.
Kiedy zobaczyłem zdjęcia Jaxona, nie czułem czegoś takiego. Nigdy nie czułem takiego przepełnienia nienawiścią i miłością w jednym. Kurwa mać. Nie chcę tego. Wciąż jestem w tym nowy, wciąż tak trudno mi się zmienić. Powoli dociera do mnie, że nigdy nie osiągnę w kwestii własnego spełnienia tego, co chcę.
Starania do tego przyłożył mój ojciec, który oznajmił mi, że przejmie nade mną władzę. Nienawidzę, gdy ktoś tak po prostu to mówi. Nie, kurwa. Żadnej władzy. To ja zawsze miałem władzę nad ludźmi i nie pozwolę, by ktoś teraz przejął ją nade mną.
Gdzie byłbym teraz, gdyby nie mój ojciec? Gdzie byłbym, gdyby nie jego decyzja o domu dziecka? Gdzie byłbym, gdybym nie osiągnął w życiu tego, co mam teraz? Gdzie byłbym, gdyby nie Megan? Nie Suzanne? Nie dziecko?!
Zastanawiam się i bardzo się martwię. Martwię się o ukształtowanie mojej psychiki na przełomie tylu lat. Co stałoby się, gdybym nie był bity?
Zaciskam powieki i odkładam pomięte zdjęcia na blat. Biorę głęboki wdech i z irytacją szarpię za swoje włosy. Muszę się uspokoić. Muszę się uspokoić.
Kiedy otwieram powieki, one wciąż tu są. Przeklęte zdjęcia, które przypominają mi, że zaraz stracę osobę, która dopiero co mi z tym wszystkim pomogła. Suzanne starała się wyzbyć ze mnie tych wszystkich złych emocji, a największą miłość okazała mi ubiegłej nocy.
Teraz to stracę.
Nie mogę sobie wyobrazić, jak będę żył, gdy jej zabraknie i naprawdę, nie mam ochoty zapraszać tych myśli do mojego umysłu, lecz wpraszają się same.
Nie zasługuję na nic dobrego, więc dostaję to: śmierć osoby, którą kocham najmocniej na świecie. Jestem potworem, jak już sam sobie przyznałem. Tak, to prawda. Nigdy się nie zmieniłem. Nadal nim jestem.
Obawiam się tylko, że nigdy nie pokocham naszej córki w sposób, w jaki bym chciał. Nie będę umiał bawić się z nią, żartować, prowadzać do przedszkola. Będzie dla mnie tylko ubytkiem, tak zwaną "niezapominajką". Będzie ciągle ryła w głowie słowa doktora, kiedy pierwszy raz powiedział mi o ciąży Suzanne i o tym, bym przekazał jej informacje o aborcji. Wtedy jeszcze nic nie było stracone, ale teraz już jest.
Patrzę z odrazą na zdjęcia i widzę w nich swoje odbicie. Odbicie potwora, które niszczy innych. Ta mała istota, która niby jest niewinna, tak naprawdę zabije Suzanne. Zabije osobę, której ufam, którą kocham. Stracę wszystko.
Jeśli potoczy się to w ten sposób, nigdy nie pokocham tego dziecka. Postanawiam jednak, że nie powiem o tym Suzanne. Dopóki sama oddycha, nie dowie się, kto każdego dnia będzie spoglądał na własną córkę z obrzydzeniem i ogromnym bólem.