6 kwi 2016

Rozdział dziewięćdziesiąty trzeci

Nie zasłużyłam sobie na Was, jesteście najlepsi! <3 (Rozdział jest krótki, za co Was przepraszam x)
PLAYLISTA: KLIK
Twitter: KLIK 



Jeśli kiedykolwiek sądziłem, że moje serce się zatrzymało i już nigdy więcej tego nie zrobi, byłem w błędzie.
Unoszę brew, w głowie obmyślając plan, jak zacząć oddychać, podczas gdy Suzanne patrzy na mnie skonsternowana i zszokowana. Ma rozchylone usta i błądzi wzrokiem po śniegu, byle żeby tylko nie spojrzeć na mnie.
Aha. Fajnie ma.
Przełykam ślinę i podciągam się na łokciach, wyciągając dłoń w jej stronę. Kiedy przykładam ją do jej rozgrzanego policzka, wzdryga się i od razu przenosi na mnie spojrzenie. Jest tak lodowate i przerażone, że automatycznie cofam rękę.
- Wyjdź za mnie - szepcę ponownie, słysząc, jak głos mi drży. Nie chciałem tego powtarzać i teraz brzmię bardziej jak zdesperowany dzieciak, niż jak poważny facet na zabój zakochany w swojej kobiecie.
Nie spodziewałem się, że tak zareaguje. Myślałem, że rzuci się na mnie z uśmiechem jak stąd do Afryki i zacznie całować po twarzy, krzycząc "tak".
Ona nadal jednak milczy, po czym podnosi się z kolan i odchodzi dalej ode mnie, zbliżając się do zbocza. Kładzie dłonie na biodrach i wypuszcza powietrze z ust, przymykając oczy.
Serce mi się kraja i nie chcę na to patrzeć.
Wstaję niepewnie i otrzepuję się ze śniegu, wyczuwając go jedynie pod palcami, ponieważ nawet nie zerkam na swój płaszcz.
- Powiedz coś - mówię rozpaczliwie, gdy jestem już przy niej.
Kręci głową i po chwili patrzy na mnie, lecz nie jest to coś, czego się spodziewałem. Zamiast miłości, którą widziałem jeszcze pięć minut temu, teraz dostrzegam jedynie zagubienie. Tak nie powinno przecież być.
- Nie - wydusza w końcu z ogromnym trudem, na co marszczę czoło.
- Nie odezwiesz się, czy...
- Nie wyjdę za ciebie.
Moje serce ponownie się zatrzymuje. Czuję się tak, jakby ktoś je przygniótł i nie chciał puścić.
Robię krok w tył, lecz od razu potem stawiam dwa do przodu, zamykając przestrzeń między nami. Niepewnie przykładam dłoń do jej włosów, patrząc na ich lśniącą strukturę. Jezu, dlaczego patrzę na jej włosy? Dlaczego o nich myślę?
- Jak ty to sobie wyobrażasz? - odzywa się ponownie i odsuwa ode mnie. Ucisk w klatce. Znowu. - Weźmiemy ślub, a ja umrę następnego dnia?
Mrugam kilkakrotnie powiekami, nie mogąc uwierzyć, że tu stoi i naprawdę to mówi.
- Co? - mamroczę. - Przecież nie musi tak być.
- Nie musi? - prycha, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Justin, ja nie mogę ci tego zrobić.
Nadal nie rozumiem.
- Nie możesz za mnie wyjść? Czemu?
Przykłada sobie dłonie do głowy i na moment przymyka oczy.
- Nie mogę zamknąć ci możliwości dalszego życia z kimś innym.
- Nie chcę żyć z kimś innym. Chcę żyć z tobą.
- Na litość boską, ja umrę. Nie będziesz żył ze mną.
- Będę - trzymam się przy swoim. - Będziesz moją żoną.
- Ja umrę! - krzyczy na cały głos. Dostrzegam łzy w kącikach jej oczu. - Umrę, nie rozumiesz?! Nie będzie mnie!
- A ty nie rozumiesz, że nie znajdę nikogo innego?! Nie chcę żyć z nikim innym! Ciągle będziesz ze mną! Będziesz w moim sercu!
- Jezu, Justin, nie. To nie będzie to samo - jęczy.
- Dla mnie, kurwa, będzie.
Bierze kilka głębokich wdechów i przykłada dłonie do brzucha, krzywiąc się nieco. Rozszerzam powieki i zbliżam się do niej jeszcze bardziej, łapiąc ją za ramię.
- Wszystko okej?
- Tak - dyszy, wypuszczając powietrze z ust i robiąc pojedyncze przerwy. - Po prostu muszę usiąść.
Chwytam ją pod łokieć i prowadzę do samochodu. Gdy go otwieram, pomagam jej usiąść na przednim siedzeniu i od razu kucam, by widzieć jej twarz.
- Porozmawiajmy normalnie - rzucam, przygryzając wargę.
- Nie, z tobą nie da się normalnie rozmawiać - prycha. - Nie widzisz, że tak czy siak cię zostawię? - szepce i zatrzymuje na mnie spojrzenie.
- Nie zostawisz mnie.
- Zostawię, gdy umrę.
Przełykam ślinę, próbując się nie rozpłakać. Jestem wkurwiony i smutny jednocześnie.
- Obiecałaś mi to. Obiecałaś, że mnie nie zostawisz.
Suzanne bierze głęboki wdech i podnosi dłoń, przykładając ją do mojego policzka. Napieram na jej palce, przechylając głowę w ich kierunku i przymykając oczy.
- Obiecałam, że nie zostawię cię teraz. Pragnę nie zostawiać cię potem, ale nie potrafię. Nie mogę. Zasługujesz na znacznie więcej, niż jestem w stanie ci zaoferować, Justin - mówi cicho. - Kiedy umrę i nie będziemy małżeństwem, znajdziesz sobie kogoś innego. Kogoś, kto nie odda życia za własne dziecko. Będziesz z nią szczęśliwy.
Nie chcę tego słuchać.
- Suzanne, dobrze wiem, że nie znajdę nikogo. Nie będę chciał układać sobie życia.
- Tylko teraz tak mówisz - wzdycha i wzrusza ramionami, po czym wsuwa nogi do środka samochodu i zerka na mnie. - Pojedziemy do szpitala?
Mrużę oczy.
- Źle się czujesz? - pytam, podnosząc się i nachylając nad autem.
- Nie - oblizuje wargi. - Po prostu muszę zrobić badania. USG i takie tam.
Kiwam powoli głową i zamykam drzwiczki. Rozglądam się jeszcze przez chwilę po miejscu, w którym mieliśmy zacząć od nowa i z rezygnacją zajmuję miejsce kierowcy.
- Więc to tyle? - odzywam się, zapalając silnik.
Suzanne odgarnia włosy z twarzy i zakłada kosmyk za ucho.
- Nie zmienię zdania. Nie chcę ci tego robić.
- Nie chcesz, żebym był szczęśliwy?
- Nie będziesz szczęśliwy, jeśli zostaniemy małżeństwem, a ja umrę.
Kręcę poirytowany głową.
- W takim razie po co to wszystko? Może od razu się rozstaniemy, skoro i tak umrzesz, co? - prycham, zaciskając usta.
Nie odzywa się. Gdy zerkam na nią kątem oka, odchyla się na oparciu, wyglądając przez okno. Trzyma dłonie na brzuchu i masuje go kciukami, co jakiś czas głośno wzdychając.
Jezu, w ogóle nie rozumiem jej toku myślenia. Nie mam też pojęcia, jak może sądzić, że ułożę sobie życie bez niej. Już sama świadomość, że niedługo stracę ją fizycznie, wywołuje u mnie niemały ból. Nie potrafiłbym tak po prostu sobie kogoś znaleźć i zapomnieć o Suzanne. I jeśli ma umrzeć, chcę, by umarła jako moja żona.
Dlaczego muszę ją tak cholernie kochać?!
Nagle słyszę mój telefon. Wzdycham i naciskam klawisz głośnomówiący, swobodnie kładąc dłoń na skrzyni biegów, a łokieć opierając przy oknie.
- Bieber - napinam się.
- Panie Bieber, przypominam o dzisiejszym przyjęciu charytatywnym. - Odzywa się głos Erici.
Marszczę brew.
- Przyjęciu charytatywnym?
- Pani Victoria Donaldson wysłała zaproszenie dla pana i pańskiej osoby towarzyszącej. Wspomniał mi pan o tym i kazał zapisać w grafiku.
Przymykam na chwilę powieki i przytakuję.
- Dobrze. O której to jest?
- O dwudziestej. Kogo wpisać jako osobę towarzyszącą?
- Suzanne Collins - odpowiadam bez wahania, oblizując usta. Zerkam kątem oka na swoją dziewczynę. W ogóle na mnie nie patrzy. - Coś jeszcze, Erico?
- Nie, to wszystko.
- Dziękuję - rzucam na koniec i rozłączam się.
Nie mam jakoś ochoty tam iść, ale obiecałem Victorii. Kiedy myślę, że mam się szczerzyć do fotoreporterów i ściskać dłonie facetów, z którymi kiedykolwiek podpisałem bądź podpiszę kontrakty, to mnie mdli. Ale z drugiej strony czuję, że potrzebuję gdzieś wyjść.
- Czemu mi nie powiedziałeś? - słyszę Suzanne, więc spoglądam na nią, jakbym chciał sam sobie potwierdzić, że to ona przemówiła.
- Zapomniałem - wzruszam ramionami. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, prawda?
- Chciałam spędzić wieczór z Britney - zagryza wargę.
Unoszę brew, prychając pod nosem.
- Twoja przyjaciółka jest ważniejsza ode mnie? - jęczę.
- Przestań, nie porównuj was - mówi cicho.
Wywracam oczami.
- Idź ze mną, proszę.
- Nie powiedziałam, że tam z tobą nie pójdę, tylko co wolałabym robić. Ale będę ci towarzyszyć - wzdycha, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
Cholera jasna. To, co się między nami teraz dzieje jest nie do wytrzymania.
Zatrzymuję się gwałtownie na poboczu i odpinam pas, by przenieść prawe kolano na bok i przekręcić się w stronę swojej dziewczyny.
- Nie zachowujmy się tak - jęczę, wychylając się i chwytając jej dłoń. Natychmiast ją strąca, na co unoszę brew.
- Przestań, Justin. Nie rozumiesz mnie.
- Och, kurwa, no tak. Zapomniałem - syczę przez zęby i odsuwam się od niej, z powrotem zapinając pas. - Skoro tego chcesz, to możemy w tym trwać do momentu twojej jebanej śmierci. Chwała Bogu, że to już niedługo.
Dopiero, gdy to mówię, dociera do mnie, co właśnie wydobyło się z moich ust.
Suzanne wysiada z auta zanim zdążę zareagować w jakikolwiek sposób. Obracam się, patrząc, jak rusza wzdłuż ulicy. Syczę przez zęby i błyskawicznie wyskakuję z samochodu, idąc za nią.
- Suz - wołam, przyspieszając kroku i kilka szybszych przeskoków później jestem już przy niej. Chwytam ją za ramię.
Gwałtownie patrzy na mnie i uderza mnie w lewy policzek. Krzywię się i odskakuję na bok, przykładając tam dłoń.
- Jak mogłeś powiedzieć coś takiego?! - krzyczy, a gdy na nią patrzę, widzę narastającą w niej złość.
- Przepraszam - szepcę, wypuszczając powietrze z ust. - Nie chciałem.
- Cieszysz się, że umrę?!
Marszczę czoło.
- Co?! Nie, Boże, nie cieszę się. Po prostu mnie to wkurwia.
- Wkurwia cię moja miłość do naszego nienarodzonego dziecka?!
- Wkurwia mnie fakt, że wolałaś jakąś nieżyjącą jeszcze komórkę od istniejącego już mnie! - drę się. - Myślisz, że ja nic nie czuję?! Myślisz, że nie cierpię z myślą, że niedługo cię zabraknie?!
- Dlatego starasz się mnie na siłę zatrzymać, pytając o to, czy za ciebie wyjdę?! - prycha. - Pierścionek na ręce nie da mi nieśmiertelności!
Chwytam swoją głowę i kręcę nią na boki.
- Przestań, kurwa, tyle mówić - warczę. - Wsiądź do samochodu.
- Nie chcę z tobą jechać.
- Wsiadaj.
- Przejdę się do szpitala sama.
Unoszę brew.
- Jebane piętnaście kilometrów?!
- Tak - syczy przez zęby, a ja kiwam głową.
- Okej - wzruszam niedbale ramionami i odwracam się, po czym wracam szybko do samochodu.
Trzaskam za sobą drzwiami i wyciągam papierosy ze schowka, zapalając jednego i rzucając paczkę na deskę rozdzielczą. Zerkam na nią w lusterku bocznym i obserwuję, jak warczy zirytowana i rusza w kierunku Nowego Jorku. Mija samochód, po czym idzie szybkim krokiem przed siebie.
Wsuwam sobie papieros między zęby i nakierowuję samochód na jezdnię. Lekko naciskam pedał gazu, by wyrównać swoją prędkość do tempa Suzanne. Uchylam okno po drugiej stronie i gdy podjeżdżam obok niej, wystawiam rękę z papierosem na zewnątrz, strzepując spalenizny.
Kurwa, oby wsiadła, bo na dworze jest bardzo zimno. Mamy cholerną zimę, jakby nie zauważyła!
Zerka na mnie kątem oka i wsuwa dłonie w kieszenie płaszcza. Jest kurewsko wkurzająca i nieustępliwa. Nie poznałem równie upartej osoby, co ona, ale można ją poskromić. Do tej pory jakoś mi się udawało.
Nie odzywam się, zamiast tego włączam radio i stukam palcami o kierownicę. Z pogardą patrzę na rozgoryczone miny kierowców, którzy mnie wyprzedzają i odchylam się z irytacją na siedzeniu. Zaraz zamienię się w sopel.
- Długo masz zamiar tak jechać? - pyta, cały czas wgapiając się w zaśnieżoną ulicę pod jej stopami.
Prawie nie słyszę jej przez głos Ellie Goulding, która ciągle zadaje pytanie, czemu ma w głowie pewnego faceta. Adekwatne, bo też, kurwa, nie wiem, czemu mam w głowie Suzanne. A ona pewnie nie wie, czemu ma w głowie mnie.
- Jeszcze jakieś czternaście kilometrów i dziewięćset metrów, tak mi się zdaje - odpowiadam, wzruszając ramionami. - Może nie zamarznę.
Wypuszcza powietrze z ust i widzę, jak ulatuje z nich para. Po chwili zatrzymuje się, a ja gwałtownie hamuję, przez co słyszę klakson za sobą, a kierowca dużego Renaulta wyprzedza mnie, prawie zjeżdżając na pobocze. Obserwuję go, dopóki nie zatrzyma się za zakrętem i wysiadam skonsternowany, obchodząc auto.
Patrzę na Suzanne, a ona dyszy ciężko, po czym robi krok w moją stronę. Przymyka powieki i pochyla się, opierając swoje czoło o moje usta. Z lekkim wahaniem kładę dłoń na jej plecach.
- Nie chcę za ciebie wychodzić, Justin, dlatego, że bardzo cię kocham - szepce spokojnie i cicho, kręcąc głową i pocierając nią o moje spierzchnięte wargi.
- To najbardziej absurdalne wyjaśnienie, jakie w życiu usłyszałem - jęczę cicho, wywracając oczami.
Chichocze miękko i kiwa głową, odsuwając się i patrząc mi w oczy.
- Obiecuję ci, że znajdziesz sobie kogoś...
- Przestań - kręcę głową, na co przykłada mi palec do ust.
- Daj mi skończyć. Znajdziesz sobie kogoś lepszego, z kim będziesz do końca życia. Ufam ci, że wybierzesz dobrą osobę, która pokocha Jaxona i dziecko, jakie będziesz miał ze mną. I jeszcze kilka pociech, które urodzi tobie - zawiesza jej się głos, a ja czuję ogromną gulę w gardle. Jezu, nie chcę, by mówiła mi to wszystko. - A ja będę patrzyła na was z góry - uśmiecha się lekko, choć widzę, jak wiele sprawia jej to trudności.
- Nie - kręcę głową, szybko ją przytulając. - Nie chcę tego wiedzieć.
- Będę z wami, Justin i będę wam kibicowała. Będę na twoim ślubie i weselu.
- Bądź tam jako panna młoda.
Wypuszcza powietrze z ust i odsuwa się, patrząc na mnie.
- Będę musiała wystarczyć ci w charakterze gościa - wzdycha, cmokając mnie w policzek, w który dopiero co mnie uderzyła. - Przepraszam, nie chciałam.
Kiwam powoli głową.
- Też bym sobie przywalił - lekko się uśmiecham i gryzę dolną wargę. - Przepraszam, za to, co powiedziałem - mamroczę, przełykając ślinę. - Dobra, jedźmy do szpitala. Mogę uczestniczyć z tobą w USG?
Od razu się rozjaśnia i oddycha z ulgą.
- Tak, Justin. To przecież także twoje dziecko.

(Suzanne)

Szpital, w którym do tej pory się badałam znajduje się przy samym wjeździe do Nowego Jorku, więc od razu po przekroczeniu granicy miasta zatrzymujemy się na parkingu. Przemarzłam podczas swojej dziecinnej przechadzki, więc trzęsę się jak liść pomimo ogrzewania, jakie włączył w samochodzie Justin. Gdy wysiadam, on od razu jest przy mnie, opiekuńczo oplątując mnie w pasie i prowadząc do wejścia.
Szkoda mi go. Nie spodziewałam się, że mi się oświadczy. To znaczy, parę razy przeszło mi to przez myśl, ale myślałam, że pogodził się z faktem, że umrę i da sobie samemu wolną rękę, jeśli chodzi o związki. Oczywiście, że chciałabym przyjąć oświadczyny, lecz nie w ten sposób. Nie, kiedy niedługo mnie straci i mimo, że szczerze wierzę, że będę go obserwować, to jedyną pamiątką po mnie na ziemi będzie obrączka, no i dziecko.
Przykładam dłonie do brzucha, a Justin zerka na mnie, kiedy docieramy do windy. Szpital nie jest duży, ma tylko kilka pięter. Pierwszy raz przyszłam tu z Britney po tym, jak odeszłam od Justina.
- Na pewno wszystko okej? - słyszę obok siebie. Justin nie puszcza mnie nawet na sekundę. Mimo, że stara się tego nie okazywać, nadal widzę, że jest wkurzony moją odmową.
- Tak - kiwam głową, oblizując dolną wargę. - Mówiłam ci, muszę zrobić badania. Dawno tego nie robiłam.
- Strasznie schudłaś - marszczy czoło. - Tak mają wszystkie kobiety w ciąży?
Wzruszam ramionami.
- Pewnie nie, ale ja nie mam siły jeść - wzdycham.
- Nie chcesz jeść, a to różnica.
- Błagam, nie zaczynaj...
- Mówię prawdę - niemalże warczy, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Dzisiaj na bankiecie coś zjesz.
Nie odpowiadam, ponieważ drzwi się otwierają i wychodzimy z Justinem na zielony korytarz pokryty ciemną wykładziną. Na jednym z kilku krzesełek siedzi ciężarna kobieta, więc uśmiecham się do niej lekko, na co kiwa głową. Siadam z Justinem nieopodal niej.
Od razu chwyta moją dłoń i przenosi ją na swoje udo. Jezu, nie sądziłam, że aż tak nie może wytrzymać bez jakiegokolwiek dotyku.
- Obiecaj mi, że cię nie stracę.
Zamiera mi serce na te słowa. Patrzę na niego oniemiała.
- Justin, nie mogę...
- Obiecaj. Obiecałaś, że mnie nie zostawisz.
Marszczę czoło. Przecież powiedział mi dzisiaj dokładnie to samo.
- Gdybym wiedziała, że nie umrę, zgodziłabym się za ciebie wyjść.
Jego oczy podwajają swoje rozmiary, gdy na mnie patrzy.
- Więc jedynym, kurwa, jebanym powodem, czemu za mnie nie wyjdziesz, jest to dziecko?!
- T...
- Gdybyś, kurwa, nie była w ciąży, byłoby łatwiej! - krzyczy i podnosi się, energicznie przeczesując włosy. Zerkam ukradkiem na siedzącą obok kobietę i rumienię się na jej spojrzenie.
- Justin, przestań - mówię, wypuszczając powietrze z ust. - Nie mów tak.
- Dobrze wiesz, że to prawda - syczy, ponownie obok mnie siadając. Cholera, jest taki zimny. - Moglibyśmy być razem i cieszyć się naszym szczęściem, gdybyś usunęła tę ciążę.
Kręcę od razu głową, patrząc na niego w przerażeniu.
- Uspokój się. Nie usunęłabym jej, już ci to tłumaczyłam.
- To mogłaś, kurwa, powiedzieć mi, że nie bierzesz żadnych tabletek! Masz tę śmierć na własne jebane życzenie!
Mam wrażenie, że dławię się powietrzem.
- Możesz stąd wyjść, jeśli masz zamiar tak się zachowywać - ssę dolną wargę.
- Mówię jedynie prawdę.
- Z którą jesteśmy obeznani od kilku długich miesięcy, więc mógłbyś ją wreszcie uszanować.
Prycha pod nosem.
- Jezu, otworzyłem się przed tobą, Suzanne. Znasz mnie całego i nagle mam cię stracić? Nigdy tego nie uszanuję.
Kładę dłoń na jego udzie, zaczynając je głaskać. Wstyd mi przed tą kobietą.
- Justin, wyjaśniliśmy sobie wszystko na wzgórzu. Wykrzyczeliśmy tam sobie wszystko, co nam leży na sercu - wzdycham, opierając policzek o jego ramię. - Proszę, wróć do mnie.
Unosi brew, zerkając na mnie kątem oka.
- Przecież z tobą jestem.
- Wróć i bądź moim Justinem.
Oblizuje usta i przekręca się w moją stronę, a ja się odsuwam, by lepiej go widzieć.
- Zawsze jestem twój - szepce, wpatrując się we mnie.
Przełykam ślinę, patrząc w jego nieziemsko piękne oczy. W tym samym momencie drzwi od gabinetu się otwierają. Zerkam w stronę kobiety, która wychodzi z zewnątrz i pochodzi do tej, która obok nas siedziała. Marszczę brew.
- Nie wchodzi pani?
Zerka na mnie i kręci głową.
- Och, nie, czekałam na przyjaciółkę.
Przytakuję i podnoszę się z miejsca. Justin powtarza moje ruchy.
- Wchodzisz ze mną?
Wywraca oczami, uśmiechając się.
- Tak, Suzanne, wchodzę z tobą.
Doktor Rogers to przyjazny, czarnowłosy mężczyzna około czterdziestki. Gdy tylko mnie widzi, od razu wstaje i szeroko się uśmiecha.
- Suzanne, jak miło cię widzieć! - mówi, wychodząc zza swojego biurka i wyciągając do mnie dłoń. Ściskam ją, a ten przenosi spojrzenie na Justina, mruga kilkakrotnie oczami i zerka z powrotem na mnie. - Wielkie nieba, czy to nasz kochany, szczęśliwy tatuś? - pyta, a ja przytakuję, na co również wita się z Justinem. - Jestem doktor Rogers - mówi.
- Justin Bieber. - Bąka. Nie wygląda na rzeczywiście zadowolonego.
Unoszę brew, pozytywnie zaskoczona, że wymienił się z nim uściskiem. Gdy siadamy na dwóch krzesełkach, Justin się krzywi, ciągle obserwując lekarza. Pewnie spodziewał się kobiety. Kładę dłonie na swoich udach, jednak mój partner od razu chwyta jedną z nich i bierze do siebie. Co on z tym ma?!
- Jak się czujesz, kochana? - pyta przemiło doktor, a Justin powiększa chwyt na moich palcach.
- W porządku - odpowiadam. - Tylko...
- Nie chce jeść - odzywa się ostro Justin, na co wypuszczam powietrze z ust.
Doktor Rogers marszczy brwi.
- Dlaczego, Suzanne?
- Nie wiem. Nie czuję głodu.
- Jest osłabiona - znowu wcina się Justin.
- Powinnaś jeść - wzdycha Rogers, zapisując coś w swoim notatniku. - Przepiszę ci leki na apetyt. Nie możesz tak siebie zaniedbywać, bo dziecko może ucierpieć. Czujesz, że masz nabrzmiałe piersi? Jakieś uciski w ich okolicach?
Kręcę głową.
- Nie. - Zaczyna znowu coś pisać, a ja biorę głęboki wdech. - To znaczy...
- Tak? - unosi głowę, by na mnie popatrzeć.
- Ostatnio wyczułam coś przy lewej brodawce.
Justin zerka na mnie.
- Ja nic nie wyczułem.
- To było, jak się rozstaliśmy - wyduszam z siebie, cała już pewnie czerwona ze wstydu.
Doktor Rogers uśmiecha się pogodnie i przechyla głowę w bok. Pewnie ma nas za dziwaków.
- Dobrze, rozbierz się, Suzanne. Sprawdzimy to.
Kiwam głową i wstaję, by rozpiąć płaszcz, a Justin dokładnie mnie obserwuje.
- Przyjdzie pielęgniarka? - pyta niepewnie.
- Nie ma potrzeby. Sądzę, że umiem to jeszcze robić - chichocze doktor.
- Pan to będzie robił?! - rzuca z niedowierzaniem Justin.
Wywracam oczami, odkładając płaszcz i ściągając bluzkę przez głowę.
- Tak, proszę pana.
Doktor wskazuje na drzwi do innego pomieszczenia, po czym podnosi się z miejsca.
- Chodźmy tam. Od razu zrobimy USG.
Kładę się na kozetce, stojącej przy wysokim urządzeniu monitorującym i wzdycham, gdy obok mnie pojawia się doktor. Justin jest trochę dalej, po drugiej stronie, ale marszczy czoło, uważnie nas obserwując. Ściągam swój stanik, nie patrząc na doktora. Moja uwaga skupiona jest na suficie, kiedy doktor Rogers dotyka mojej lewej piersi, po czym bada prawą, uciskając ją mocno. Nie podoba mi się sposób, w jaki to robi - brodawki nieco mnie bolą. Gdy Justin wykonuje to zamiast jego, jest tak delikatny, że niemal od razu się rozpływam.
- Wyczuwam nabrzmienie, ale nie jest to nic złego. To jedynie torbiel, zniknie - kiwa głową, odsuwając się, a ja natychmiast przenoszę wzrok na Justina. Widzę, że jest wkurzony. Ciska piorunami w stronę doktora i robi krok w moją stronę, pomagając mi założyć biustonosz.
Chwyta mnie za dłoń, a ja wypuszczam powietrze z ust. No tak, potrzebuje stałego dotyku.
- To teraz zobaczymy, co słychać u bobaska - mruczy doktor, wyjmując całe oprzyrządowanie i smarując maścią głowicę ultrasonograficzną.
Włącza urządzenie i przykłada mi trzymaną w rękach rzecz do brzucha. Wzdrygam się przez niską temperaturę, a Justin od razu reaguje, mocniej mnie ściskając. Zerkam na niego. Ma zmarszczone czoło i patrzy na mnie z niebywałą troską. Aby się rozluźnił, zaczynam masować kciukiem jego dłoń.
Doktor krąży sondą po moim brzuchu, a ja przenoszę wzrok na monitor, oczekując na jakikolwiek obraz. Oprócz niebieskich maźnięć nie dostrzegam nic, aż w końcu...
Widzę go. Widzę dziecko.
Gdy pierwszy raz tu przyszłam i go dostrzegłam, nie mogłam powstrzymać łez. Teraz czuję to samo, lecz ze zdwojoną siłą, ponieważ jest przy mnie Justin.
Lekarz zatrzymuje głowicę w różnych miejscach i naciska parę klawiszy, by zrobić zdjęcia. Przełykam ślinę, podnosząc jeszcze wyżej głowę, by dojrzeć rączkę, nóżkę, aż w końcu usłyszeć bijące serduszko. Uśmiecham się przez łzy i zerkam na Justina. Dopiero teraz wyczuwam, jak mocno mnie ścisnął.
Nie umiem wyczytać jego emocje. Ma uniesione brwi i napięte czoło. Mruży oczy, nachylając się nad kozetką, na której leżę.
- To... - szepce, przełykając ślinę. - Czy to jest dziecko?
Lekarz uśmiecha się szeroko, kiwając głową.
- W rzeczy samej, panie Bieber - chichocze. - To dziecko.
Justin puszcza moją dłoń, na co wzdycham głęboko, podziwiając jego mimikę. Ocieram łzy, gdy napina się, po czym od razu rozluźnia.
- Nasze dziecko? - pyta z jeszcze większym niedowierzaniem, nie odrywając wzroku od ekranu monitora.
Przytakuję.
- Tak, to nasze dziecko.
Czuję ulgę, mówiąc to proste zdanie. Lekarz jeszcze przez chwilę sunie sondą po moim brzuchu, aż w końcu ją zabiera, a ja mam ochotę od razu zaprotestować. Już tęsknię za maleństwem.
Justin jakby podskakuje, gdy urządzenie zostaje wyłączone. Jeszcze przez moment patrzy na czarny ekran, co zauważam dopiero po skończonym wycieraniu swojej skóry od żelu. Przełykam ślinę, podnosząc się z kozetki. Chcę złapać Justina za rękę, lecz ten odwraca się ode mnie, odchodząc kilka kroków dalej.
Zamieram. Co mu się stało?
- Mogę z panem jeszcze porozmawiać? - pyta nagle doktora Rogersa, który najpierw posyła mi zdziwione spojrzenie, po czym kiwa głową.
- Oczywiście. Wróćmy do gabinetu.
Zakładam ubranie i idę za nimi, nadal nie mogąc zrozumieć, co kieruje Justinem.
- Na osobności - mówi mój chłopak, ale w ogóle na mnie nie patrzy.
- Justin... - odzywam się, lecz mi przerywa.
- Poczekaj na korytarzu.
Ma taki nieobecny głos...
Przełykam ślinę ze strachu i rumienię się, patrząc na doktora.
- Mogłabym odebrać zdjęcia, doktorze?
Klaska w dłonie i kiwa pospiesznie głową, wyciągając je z kieszeni fartucha i podając mi.
- Zapomniałem, przepraszam - chrząka. Widocznie zachowanie Justina jego również zaskoczyło. - Proszę na siebie uważać i odpowiednio się odżywiać. Niestety, nie jesteśmy w stanie dowiedzieć się, co z dzieckiem i w jakim dokładnie jest stanie. Dowie się pani tego dopiero po porodzie.
Czuję ucisk w gardle. On chyba nadal nie przyjmuje do wiadomości tego, że umrę i niczego się nie dowiem.
- Dziękuję - kiwam głową, ściskając jego dłoń.
- Przewiduję rozwiązanie za mniej niż miesiąc.
- Miesiąc?! - pyta szorstko Justin.
Doktor spokojnie przytakuje, wzdychając głośno.
- Miesiąc. Ciąża jest już zaawansowana. Będę się z tobą kontaktować, Suzanne, by na bieżąco wszystko monitorować.
Nie chcę dłużej słuchać tego, jak Justin naskakuje na lekarza za to, że niedługo pożegnam się z tym światem, więc jeszcze raz mu dziękuję i wychodzę z gabinetu. Siadam na krześle, po czym wypuszczam powietrze z ust, obserwując zdjęcia z USG, jakie dał mi doktor.
Nasze dziecko. 
Do oczu natychmiast napływają mi łzy, gdy myślę o tym, jak wiele poświęciłam, by się urodziło. Nie mogę uwierzyć, że niedługo wszystko stanie się rzeczywistością - poród, wychowywanie, przedszkole, szkoła...
A mnie już tu wtedy nie będzie.
Jedyne, czego żałuję, to Justin, którego kocham i gdyby za niego również przyszłoby mi umrzeć, nie wahałabym się ani chwili. Sądzę, że człowiek jest w stanie zrobić takie rzeczy z prawdziwej miłości.
Cholera, nie zapytałam, jakiej płci jest maleństwo. Ostatnio powiedziałam doktorowi, że nie chcę tego wiedzieć, lecz teraz mnie to ciekawi.
Gdy Justin stamtąd wyjdzie, wejdę tam i zapytam.
Ale on nie wychodzi.
Czekam. Czekam. I czekam.
Po około piętnastu kolejnych minutach, gdy znam już niemalże na pamięć wszystkie fragmenty w zdjęciach, słyszę otwierane drzwi. Patrzę w tamtą stronę i widzę mojego chłopaka. Ma taką minę, że od razu odechciewa mi się wejścia do gabinetu. Całą uwagę poświęcam jemu.
- Justin... Co się stało? - pytam przerażona, powoli wstając z miejsca.
Nie odzywa się. Mija mnie, po czym siada na krześle obok i od razu ukrywa twarz w dłoniach, kręcąc głową. Gdy na mnie patrzy, ma napiętą szczękę i przełyka kilkakrotnie ślinę.
- Powiesz mi, co się stało? - szepcę, czując gulę w gardle i nie będąc w stanie się ruszyć.
- Będziemy mieli dziecko - mówi, a ja pospiesznie kiwam głową.
- Tak - wypuszczam powietrze z ust, nie wiedząc, o co może mu chodzić.
Wzdycha głęboko, przecierając swoje policzki.
- Przykro mi, Suzanne.
Zamieram cała, po czym opadam na miejsce obok, nie spuszczając go z oczu.
- Przykro ci? Justin, dlaczego ci przykro? O czym rozmawiałeś z lekarzem? - zadaję rozgorączkowana pytania, mrugając powiekami.
Chwyta moją dłoń, a ja obserwuję, jak podnosi ją sobie do ust i całuje pojedynczo każdy palec. To jedna z najbardziej intymnych i najwolniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek mi zrobił.
- Będziesz zła - szepce.
- Boże, Justin, co się stało? - czuję, jak mocno wali mi serce.
- Chyba spodobała mi się jeszcze inna kobieta.
- Co? Kto?!
Nagle przez jego oczy przepływa błysk, a on się rozluźnia, unosząc w górę kącik ust.
- Nasza córka.