7 maj 2016

Rozdział dziewięćdziesiąty siódmy

(Suzanne)

Rano wita mnie ból głowy. Nie mam pojęcia czym jest spowodowany, dopóki nie spojrzę na zegarek: dziesiąta, co oznacza, że spałam zaledwie sześć godzin. Oczywiście, niektórym to starcza, ale żeby mój organizm mój odpowiednio funkcjonować, potrzebuję ośmiu godzin snu. Wypuszczam powietrze z ust i przekręcam się z boku na plecy, dłonią sięgając do miejsca obok siebie, lecz napotykam jedynie zimne prześcieradło. Szerzej rozchylam powieki i mrugam nimi, by dostrzec, że obudziłam się sama. Poduszka Justina jest perfekcyjnie przyklepana, więc musiał wstać z wiedzą, że nie położy się ponownie.
Wzdycham i przecieram twarz dłonią. Do mojego umysłu dociera zakodowana informacja, że kiedy sprawdzałam godzinę, dostrzegłam przy ikonie z wiadomościami czerwoną cyfrę. Marszczę czoło i ponownie biorę telefon, unosząc się nieco na łokciach.
Unoszę brew, kiedy widzę, że to SMS od Tony'ego Andersona. Zaciskam usta, zastanawiając się, czy chce mnie dzisiaj w pracy.

Od: Tony
Wesołych, ciepłych i rodzinnych Świąt, Suzanne! :) Tony

Oblizuję powoli usta, jeszcze raz czytając te słowa i zastanawiając się, czy czegoś przypadkiem nie przegapiłam. A potem spoglądam na datę i widzę dwójkę z piątką obok siebie. Dwudziesty piąty grudnia. Cholera jasna, Boże Narodzenie!
Zrywam się z łóżka jak poparzona. Jak mogłam zapomnieć?!
Jezus Maria, jestem niepoważna! Święta! A ja w ogóle nieprzygotowana! Co z moją mamą?! Co z tatą?! Co z Justinem?! Co ze mną?! Jak je spędzę?!
Przełykam ślinę, przyklepując równo swoją poduszkę, po czym biegnę do łazienki. Oczywiście, to prawie bieg, ponieważ z uwagi na tak zaawansowaną ciążę nie powinnam nawet szybciej chodzić. W ubikacji załatwiam to, co trzeba i przy okazji się przebieram.
Matko Boska, naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem tak ważna data była w stanie wylecieć mi z głowy. Do jasnej ciasnej, to nie urodziny dalekiego krewnego, tylko najsłynniejsze Święta na świecie! A dla Amerykanów drugie, zaraz po Święcie Dziękczynienia.
Schodzę na dół, odgarniając włosy z twarzy. Co z Justinem, on też zapomniał?! I gdzie on jest?!
Gdy wchodzę do kuchni, jest pusto. Dostrzegam jednak białą karteczkę na blacie. Podchodzę bliżej i sięgam po nią, dostrzegając pismo Justina. Sądząc po niestarannym przesuwaniu długopisu, domyślam się, że się spieszył.

Pojechałem do pracy, mam kilka ważnych spotkań. Postaram się wrócić jak najszybciej. 
Dziękuję za noc i przepraszam jeszcze raz. Kocham Cię najmocniej, (tylko) Twój Justin x

Uśmiecham się, widząc mały "x" na końcu i słowo w nawiasie. Patrząc na słowo z przeprosinami, przypominam sobie o Megan. Jest w domu? Nie, zanim się położyliśmy, Justin wspomniał coś o tym, że ma się wyprowadzić, jednak mówił to tak niewyraźnie, że nie wiem, czy dobrze go zrozumiałam. Był już raczej trzeźwy, ale zbyt bardzo senny. Seks wykończył nie tylko mnie.
Nagle czuję ból między nogami i rumienię się na samą myśl o tym, co robiliśmy i jak bardzo tego pragnęłam. Jeszcze nigdy nie byłam tak napalona.
Ale nie jestem nimfomanką, jak to powiedział Justin!
Przygryzam wargę, czując lekkie zirytowanie i zdziwienie tym, że pojechał do pracy w Święta. Ale może on też o nich nie pamiętał?
Zaraz, co ja tu właściwie robię? Ach, muszę zadzwonić do Justina!
Sięgam po swój telefon i wybieram jego numer, od razu przykładając komórkę do ucha. Może mnie zaskoczy i powie, że wszystko przygotował, że może zjemy kolację u jego rodziców, bo zostaliśmy tam zaproszeni? A w takim razie, co z moją mamą?! Mam nadzieję, że będziemy mogli ją odwiedzić. Jeszcze nigdy nie byłam w takiej dupie, jeśli chodzi o Święta! Dlaczego w ogóle o tym zapomnieliśmy?! Niedorzeczne.
- Telefon pana Justina Biebera - odzywa się damski głos po drugiej stronie. - Tak?
Marszczę czoło. Kto to?
- Eee - bąkam. - Gdzie Justin?
- Pan Bieber ma teraz ważne spotkanie. Coś przekazać, proszę pani?
- Nie - przełykam nerwowo ślinę, oddychając z ulgą. Kobieta brzmi formalnie, więc raczej nie jest jego kochanką. To pewnie jego asystentka i tyle. Jezu, powinnam przestać tak wszystko analizować. - Gdyby pani mogła, proszę mu przekazać, że dzwoniła Suzanne.
Nie odpowiada przez chwilę, więc uznaję to za zgodę na moje rozłączenie. W momencie, kiedy chcę nacisnąć czerwoną słuchawkę, słyszę jej głos.
- Suzanne Collins?
- Tak? - jestem niepewna odpowiedzi, ponieważ nie wiem, o co może jej chodzić.
- Proszę chwileczkę zaczekać.
Oblizuję usta i siadam na wysokim krześle przy wyspie kuchennej, po czym zaczynam stukać paznokciami po blacie. Po chwili biorę jednak kartkę od Justina i czytam ją jeszcze raz. Zanim zdążę dojść do jego imienia, niemalże podskakuję, słysząc go po drugiej stronie słuchawki.
- Suz? Coś się stało?
Rumienię się od razu, świadoma tego, że przerwał swoje niesamowicie ważne spotkanie tylko po to, żeby podejść do telefonu i ze mną porozmawiać.
- Nie chciałam ci przeszkadzać - bąkam. Poznaję, że jest lekko zdenerwowany własnym pośpiechem. Domyślam się, że wyrwałam go w trakcie naprawdę ważnego wykładu i od razu czuję się winna.
- Nie przeszkadzasz - wypuszcza powietrze z ust. Zmienia ton na opiekuńczy. - Wszystko w porządku?
- Wiedziałeś, że dzisiaj jest Boże Narodzenie?
Przez chwilę nie odpowiada.
- Tak, wiedziałem.
- I nic mi nie powiedziałeś?! - jęczę z wyrzutem.
- Myślałem, że wiesz. Byłaś chyba świadoma tego, że bankiet odbywa się dwudziestego czwartego grudnia.
- Nie skojarzyłam faktów - burczę rozgoryczona. Ma trochę racji. Powinnam przewidzieć, że następna liczba to dwadzieścia pięć.
- Chciałaś zapytać o coś jeszcze? Muszę wrócić...
- Kiedy będziesz w domu?
- Nie mam pojęcia, skarbie. Spotkanie się przedłużyło, a mam przed sobą kilka następnych.
Unoszę brew.
- Jak spędzimy te Święta?
- Co masz na myśli?
- No... eee - czerwienię się. Nie chcę się wpraszać. - Twoi rodzice nie robią jakiejś kolacji? Albo, my sobie żadnej nie zrobimy?
Słyszę, jak wypuszcza powietrze z ust.
- Suz, nie obchodzę Świąt od dobrych kilku lat.
- Ale ja obchodzę i myślałam, że w tym roku...
- Mam ważniejsze sprawy na głowie niż sztuczka szopka wokół narodzin jakiegoś Żyda.
Rozchylam wargi w niedowierzaniu, że to powiedział.
- Ty tak serio?!
- Suzanne, jeśli serio w tym momencie chcesz się kłócić o moje podejście do tego wszystkiego, to...
- Justin, słuchaj - jestem wstrząśnięta tym, co przed chwilą wyznał. Nigdy nie spędzałam Świąt w  taki sposób. Zawsze tradycyjnie i nie zamierzam tego zmienić. Nie wtedy, kiedy moja mama sama siedzi w Forks. - Jeśli chcesz dzisiejszy dzień spędzić w pracy, okej, to twój wybór. Ale ja jadę do mojej mamy.
- Do Forks?! - słyszę jego niemałą irytację.
Kiwam głową, jednak domyślam się, że tego nie widzi.
- Tak.
- Chyba oszalałaś.
- Nie - prycham. - Po prostu chcę spędzić Święta tradycyjnie, tak, jak spędzam je co roku.
- Jak widać ta tradycja nie była dla ciebie aż tak ważna, skoro zapomniałaś, że Boże Narodzenie jest dzisiaj.
Zaciskam usta z nerwów.
- Po prostu wyleciało mi z głowy. Jadę do Forks.
- Samochodem?!
- Tak, samochodem - mówię dopiero po chwili. Sama wiem, że to szaleństwo. Kiedy ostatni raz tam jechałam, nie skończyło się to dobrze.
- Nie ma mowy.
- To pojedź tam ze mną - szepcę, mając nadzieję, że przez mój ton zmięknie i się zgodzi.
Wypuszcza powietrze z ust.
- To niemożliwe, mam dzisiaj za dużo roboty.
- Kto w ogóle pracuje w Boże Narodzenie?!
- Moja firma, Suzanne - warczy. - Bo, kurwa, nie obchodzę tych Świąt.
Przełykam ślinę, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Nie wiedziałam, że jesteś ateistą. Masz wytatuowany fragment Pisma Świętego!
- Teraz to będziemy roztrząsać?! Ten cytat jest ważny dla mojej matki, mówiłem ci to. Poza tym, ja nie wiedziałem, że jesteś aż tak zagorzałą katoliczką!
Nie chcę o tym teraz rozmawiać.
- Jadę do Forks - powtarzam.
Słyszę w tle głos obcego faceta: "Panie Bieber, musi pan wrócić na salę, czekamy na pana".
- Zaraz będę, Joey - syczy Justin z poirytowaniem, po czym zwraca się znowu do mnie. - Nie pojedziesz tam, Suzanne, do kurwy nędzy.
- Dobrze, w takim razie polecę samolotem - mówię spontanicznie. W sumie, to nie takie złe. Wygodniejsze i szybsze, co prawda droższe, ale ostatnio sporo zaoszczędziłam, więc powinnam dać radę z kupnem biletu. Mam tylko nadzieję, że zdążę.
- Porozmawiamy o tym w domu. Nie mam teraz czasu.
Przygryzam wargę i prycham pod nosem.
- Jasn... - mówię, ale w połowie słowa słyszę już przerywany sygnał.
Odrzucam telefon na wyspę kuchenną i przeczesuję włosy, opierając łokcie na blacie. Jezus, nie sądziłam, że ta rozmowa będzie tak trudna. Dawno się tak nie zdenerwowałam.
Zerkam na zegarek. Wygląda na to, że straciłam godzinę od momentu obudzenia, a nie zrobiłam nic sensownego.
Nie mogę tak: dzisiaj lecę do mamy, ale najpierw, rzecz jasna, muszę się spakować.
Ostatnie, czego chcę, to myśleć o Justinie, ale jest to cholernie trudne, kiedy zajmuje jakieś dziewięćdziesiąt procent mego umysłu.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie zaskoczył i nie wzruszył mnie w nocy, grając i śpiewając tę przepiękną piosenkę na fortepianie. Siedząc przy nim, czułam jego ciepło, bliskość i każde wspaniałe uczucie, jakim mnie darzy. Jednak skłamałabym również, gdybym powiedziała, że nie zdenerwował mnie wcześniej: najpierw tym, że się spił, lecz mogłam na to po prostu przewrócić oczami - zdarza się, prawda? Jednak przez to, co przyznał przy Megan, poczułam się znowu jak wyrzutek. Nie powinien był mówić takich rzeczy, kiedy jeszcze niedawno przepraszał mnie i obiecywał, że wybrał mnie zamiast niej.
Megan nie ma już w domu, co zauważam, uchylając drzwi do pokoju, w którym spała. Oddycham z ulgą i z jednej strony czuję się winna, bo w końcu nie zdążyłam podziękować jej jeszcze za bieliznę, ale wyrzuty sumienia mijają tak szybko, jak się pojawiły. Dobrze, że ta suka zniknęła. Nie mogę zgrywać takiej Matki Teresy, już dosyć, że to Justin w naszym związku jest samarytaninem, kochając swoje byłe.
Wzdrygam się na samą myśl i gdy jestem już gotowa do wyjścia, zamykam drzwi kompletem kluczy. Kiedy myślę już o tym, żeby złapać taksówkę, dostrzegam samochód Clowesa na podjeździe. Unoszę brew, widząc, jak wysiada z miejsca kierowcy, uśmiechając się do mnie uprzejmie.
- Dzień dobry, panno Collins - mówi, otwierając mi tylne drzwi.
- Proszę, mów mi Suzanne - napominam i lekko się rumienię, wchodząc na tył. - Co tu robisz? - zadaję pytanie, kiedy wsiada ponownie na swoje miejsce i rusza.
- Pan Bieber powiedział mi rano, żebym był w gotowości, w razie, gdyby chciała pani gdzieś wyjść.
- Kiedy ci to powiedział?
- Kiedy odwiozłem go do pracy, panno Collins.
- Suzanne - uśmiecham się lekko, żeby nie poczuł się winny.
Kiwa głową.
- Tak, proszę mi wybaczyć, Suzanne. Chcesz jechać do domu?
- Tak, poproszę.
Nie odpowiada nic więcej, więc prostuję się i opadam na oparcie, wyglądając przez okno. Clowes mknie przez ulice Nowego Jorku tak szybko, że nie dziwię się, czemu jest kierowcą Justina. Zastanawia mnie, czy jest dla niego kimś więcej. Od kiedy się znają? Czy Ethan ma jakieś inne obowiązki oprócz podwożenia mojego chłopaka w wybrane miejsca? Pragnę o to zapytać, jednak wtedy zatrzymujemy się pod domem, który opłacam razem z Britney. Wzdycham. Nie wiem, czy będę w stanie odwdzięczyć się jej rodzicom za to, że dali nam tę posiadłość do użytku. To zdecydowanie tańsze rozwiązanie niż jakakolwiek inna kwatera w tym mieście. Zwykłe, puste mieszkanko dla jednej osoby jest droższe od całego wyposażenia, jakie mamy w naszym domu.
- Dziękuję, Ethan - posyłam mu wdzięczny uśmiech i otwieram drzwi, trzymając swój płaszcz nad brzuchem.
- Wesołych Świąt, Suzanne - odpowiada, na co przygryzam wargę, życząc mu tego samego. Zamykam drzwiczki i ruszam powoli w stronę domu.
Ciąża jest uporczywa, kiedy gdzieś się spieszysz. Nie mogę złapać tchu, kiedy docieram do celu i w momencie, gdy chcę otworzyć wejście kluczem, ktoś z zewnątrz jest pierwszy.
- Suz? - Britney, ubrana w pikowaną, błękitną kurtkę narciarską oraz w puchatą, białą czapkę, spod której wystają jej blond włosy, rozchyla usta na mój widok.
Lekko się uśmiecham, kiedy przepuszcza mnie w drzwiach.
- Hej - bąkam, oblizując wargi. - Gdzie się wybierasz? - marszczę brew, widząc, że założyła już buty.
- Jedziemy z Garym na Święta do jego rodziny - krzyżuje ręce na piersi, obracając się w moją stronę.  Ach, zapomniałam, że rodzina jej chłopaka mieszka w górach. Nie mam pojęcia czemu, ale czuję lekkie ukłucie zazdrości. - A ty, co tu robisz?
Wywracam oczami i chichoczę pod nosem.
- Mieszkam - odpowiadam wymijająco i udaję się do kuchni w celu wypicia szklanki wody.
- Pokłóciliście się z Justinem? - pyta Britney, stając w progu i uważnie mnie obserwując.
Mrużę oczy, starając się brzmieć wiarygodnie.
- Nie. Po prostu muszę się spakować, jadę do Forks.
- Sama?
- Tak - przygryzam wargę.
Britney robi krok w moją stronę.
- Więc jednak się pokłóciliście?
- Niezupełnie - wzdycham głęboko. Po raz kolejny przechylam szklankę, a gdy to robię, czuję ogromny skurcz. Odsuwam od siebie wodę i przykładam dłoń do brzucha, krzywiąc się z bólu.
Przyjaciółka natychmiast do mnie doskakuje.
- Wszystko okej?
Wypuszczam powietrze z ust i prostuję się, kiwając powoli głową. Wow, to było naprawdę mocne.
- Tak, jest dobrze - mamroczę, lekko się uśmiechając, by się nie martwiła.
Słyszę dźwięk klaksonu za oknem i gdy przez nie wyglądam, dostrzegam samochód Gary'ego. Wysiada z auta, zmierzając w stronę drzwi.
Britney cmoka mnie w policzek i przytula mój bok, głaszcząc przy tym mój brzuch.
- Wesołych Świąt, mała - szepce, chwytając mnie za dłoń i ciągnąc na korytarz.
Kiedy drzwi się otwierają, Gary wpada do środka, a Brit rzuca się na jego szyję, całując w usta. Odwracam speszona wzrok, lecz po chwili uświadamiam sobie, że przestali, więc kiwam głową do chłopaka.
- Cześć, Suz - macha do mnie, na co podnoszę dłoń.
- Hej.
Gary bierze walizki, uśmiecha się do swojej dziewczyny i mówi, że poczeka w samochodzie. Odpycham się od ściany, podchodząc do Britney.
- Uważaj na siebie - mówi do mnie i jeszcze raz mnie przytula.
- Ty też. Wesołych Świąt - cmokamy się w policzki i chwilę później zostaję już sama.
Wzdycham, odgarniając włosy z twarzy. Ruszam na górę. Muszę zarezerwować miejsca w samolocie i się spakować.

*

Wszystko zajmuje mi więcej czasu, niż się spodziewam. Po dwóch godzinach jestem gotowa. Wychodzę z domu, ciągnąc za sobą walizkę na kółkach. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, kilka swetrów, dżinsy, ale przede wszystkim czarną sukienkę i dopasowaną biżuterię na wieczór.
Przebrałam się w szarą bluzę z kapturem i legginsy, aby wygodniej było mi w samolocie. Rezerwacja biletu okazała się nie lada wyzwaniem - w Forks w godzinach porannych panowała śnieżyca i zamknięto lotniska, ale w momencie, gdy miałam się już poddać, pracownica lotniska poinformowała mnie, że wszystko się unormowało i akurat zwolniły się dwa miejsca. Wzięłam jedno, chociaż poczułam wyrzuty sumienia, bo przez myśl przeszło mi nawet, żeby poczekać na Justina, jednak zrezygnowałam z tego tak szybko, jak o tym pomyślałam.
Droga na lotnisko zajmuje mi pół godziny. Normalnie jechałabym tam piętnaście minut, jednak resztę czasu pochłania moje oczekiwanie na taksówkę. Nienawidzę, gdy ktoś się spóźnia i choć wiem, że sama tak robię, to akurat teraz bardzo zależy mi na czasie.
Gdy docieram do odprawy i kładę torbę podręczną na taśmie, ochroniarz, który ma mnie sprawdzić, zerka na mój bilet.
- Idzie pani przez złą bramkę - mówi zdziwionym głosem.
Marszczę brew, przyglądając się biletowi. Cyfra 4 jest taka sama jak ta, pod którą stoję.
- Jestem pewna, że to dobra bramka. Lecę do Forks.
- Tak, ale inną linią. Nie powiedziano tego pani przy odbiorze biletu?
Oblizuję usta, zmieszana do tego stopnia, że zaczyna mi się kręcić w głowie.
- Jak to inną linią? Miałam rezerwację.
- Musi pani iść za mną - rozkazuje ochroniarz i chwyta moją torbę podręczną, oddając mi tym samym bilet. Przykładam go bliżej oczu i czytam dokładnie. Wszystko zgadza się z tym, co zaznaczałam w internecie. O co więc chodzi?!
Mężczyzna staje przy innej bramce. Oprócz mnie, jego i jeszcze jednego ochroniarza nie ma tu innych osób.
- To pani bramka - odwraca się przodem do mnie i kładzie na taśmie bagaż, po czym odchodzi z powrotem w miejsce, z którego przyszliśmy.
Podchodzę bliżej, unosząc brew.
- Czym się różni od tamtej? - pytam nowego ochroniarza, który ubrany w granatową koszulę z logiem lotniska, przepuszcza mnie przez bramkę.
- To pierwsza klasa. Tamta bramka należała do ekonomicznej.
Prawie zachłystuję się powietrzem.
- Pierwsza klasa?! Nie rezerwowałam pierwszej klasy!
- Panno Collins, na to wygląda, że rezerwacja została dokonana na pierwszą klasę - ochroniarz wzrusza ramionami.
Wyciągam bilet w jego stronę.
- Tu jest napisane, że powinnam wsiąść w ekonomiczną.
Nawet nie chcę myśleć, ile będzie mnie kosztować ta fatalna pomyłka.
Ochroniarz chwyta mój bilet i zerka na niego, a po upływie sekundy mi go oddaje. Nawet się nie przyjrzał!
- Tak, racja, jednak dostaliśmy zgłoszenie, że rezerwacja uległa zmianie.
- Niemożliwe, nie zmieniałam jej.
Facet wzrusza niedbale ramionami, zerkając na zegarek.
- Cóż, to już nie moja sprawa, proszę pani, ale jeśli chce pani lecieć, powinna się pani pospieszyć. Samolot startuje za pięć minut.

*

Nadal nie mogę przyzwyczaić się do tego, co się dzieje. Oprócz mnie w samolocie znajdują się jeszcze cztery osoby. Wszyscy mamy dla siebie "oddzielny kąt", w którym mieści się fotel obity białą skórą, okrągły stolik, kanapa i sporych rozmiarów telewizor z wyborem ponad pięciuset filmów, seriali czy programów.
Nerwowo zerkam w stronę innych pasażerów, a raczej pasażerek. Nie ma tu żadnego mężczyzny, nawet wśród stewardess. Trochę mnie to ciekawi, ale z drugiej strony może po prostu tak miało być. Gdy wzbijamy się w powietrze, a blondynka odziana w uniform linii lotniczych komunikuje, że możemy odpiąć pasy, wyciągam dłoń w jej stronę, aby do mnie podeszła. Robi to z wymuszonym, sztucznym uśmiechem na ustach, jednak mimowolnie to odwzajemniam.
- Przepraszam, czy mogłaby pani wyjaśnić mi pomyłkę, jaka zaszła na lotnisku? - pytam ponownie. Przy wejściu na pokład zadałam jej to samo pytanie, jednak obiecała, że porozmawiamy po starcie.
- Och, postaram się. Czy mogłabym prosić o pani nazwisko?
- Collins. Suzanne Collins.
Kiwa energicznie głową i kładzie mi dłoń na ramieniu, po czym odchodzi w głąb kokpitu. Odwracam się, by na nią popatrzeć, jednak pyta o samopoczucie reszty pasażerów. Cóż, muszę najwidoczniej poczekać.
Nie znoszę latać. Ostatnio robiłam to, gdy na wymianie międzyszkolnej lecieliśmy do Waszyngtonu. To było w piątej klasie podstawówki. Przełykam ślinę, wyglądając przez okno i od razu odwracam wzrok, krzywiąc się na widok tego, jak wysoko jesteśmy. Błagam, niech to się już skończy, bo na samą myśl, że możemy spaść, skręca mi się w żołądku.
Kilka minut później podchodzi do mnie stewardessa, która niedawno ode mnie odeszła. Przygryza wargę, obserwując mnie.
Marszczę czoło i kiwam głową na znak, żeby zaczęła mówić.
- W rejestrze podana jest informacja, że rezerwacja została zmieniona.
- Tak, tyle już zdążyłam się dowiedzieć - bąkam, prostując się na fotelu. Jest niesamowicie wygodny, ale co się dziwić. To pierwsza klasa!
- Wygląda na to, że jej szczegóły zmieniono anonimowo - wzdycha, odgarniając włosy z twarzy. - Przykro mi, ale nie mogę powiedzieć nic więcej.
- Nie może pani? To znaczy, że wiadomo, kto to zrobił?
Rumieni się i prostuje, przechylając głowę w bok.
- Ofiarodawca poprosił o pozostanie anonimowym - tłumaczy, a ja przygryzam wargę.
Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale staram się nad tym nie zastanawiać, kiedy na pokładzie pojawiają się inne kobiety, oznajmiając, że czeka nas masaż stóp.
Okej, to pozwoli mi jakoś się zrelaksować.

*

W Forks jest jeszcze zimniej niż w Nowym Jorku. Śnieżyca zostawiła po sobie fatalne skutki - oblodzone drogi i jakieś minus dwadzieścia stopni. Ściskam płaszcz, jakby miał się rozerwać przez wiatr, po czym podciągam wyżej swój szalik. Ledwo co widzę przez wzmagający się wiatr, ale jakimś cudem dostrzegam samochód mamy. Zdążyłam zawiadomić ją jeszcze w domu o tym, że mam zamiar przyjechać. Oczywiście nie chciała słuchać moich przeprosin za to, że robię to dopiero teraz i że sama zapomniałam o Świętach - była wniebowzięta, że się zobaczymy. No i powiedziała jeszcze, że będzie nam towarzyszył Rick: facet, którego poznała. Zdziwiło mnie również to, że zaprosiła tatę z jego kobietą. Nie wiem nadal, czy to dobry pomysł, ale moja mama ma za dobre serce, by kogoś nienawidzić.
Wysiada z auta i szeroko uśmiecha się na mój widok.
- Mamo! - piszczę podekscytowana i wpadam na nią, prawie się przewracając przez śliski chodnik.
- Suz! - oddycha z ulgą i gdy przestaje przytulać mój bok, odsuwa się, ujmując moją twarz w dłonie. - Gdzie twoja czapka?!
Przygryzam wargę i wywracam oczami, chichocząc pod nosem. No tak, nie zmieniła się w niczym.
W drodze do domu rozmawiamy głównie o tym, że źle zrobiłam, przylatując samolotem, ponieważ rano było naprawdę niebezpiecznie. Mimo wszystko oczywiście jesteśmy zadowolone, że udało mi się tu dotrzeć. Mama pyta o Justina, ale odpowiadam wymijająco, że musi pracować. Na pewno widzi, jak mi przykro, gdy o nim myślę, ale nie zadaje więcej pytań, za co jestem jej wdzięczna.
Rick czeka na nas w domu i zajmuje się ostatnimi przygotowaniami posiłków. To przemiły facet w wieku w mojej mamy. Ma siwiejące włosy, przyjazny uśmiech i widoczne zmarszczki wokół oczu. Ubrudził koszulę i nieco się denerwuje, gdy plama okazuje się bardziej widoczna. Mama jednak szybko zaradza temu wszystkiemu nową koszulą - trzeba ją tylko wyprasować. Gdy to robi, ja z Rickiem nakrywamy do stołu. Te wszystkie czynności pozwalają mi oderwać się od Justina i nie myśleć o jego okrutnym zachowaniu przez telefon.
O dziewiętnastej zjawia się tata z Emmą. Przełykam ślinę, otwierając im drzwi, ubrana w czarną sukienkę oraz srebrne bransoletki i zestaw kolczyków.
- Suz, kochanie! - tata szczerzy się na mój widok i od razu cmoka mnie w policzki, ładując się do środka.
- Cześć - bąkam. Kiedy ostatni raz widziałam tę dwójkę razem, skończyło się to moim płaczem i wylądowaniem w ramionach Justina, którego jeszcze wtedy panicznie się bałam.
Emma, która ma na sobie ołówkową spódnicę, białą koszulę oraz ciężki, czerwony naszyjnik uśmiecha się do mnie pogodnie, ujmując moje dłonie.
- Tak się cieszę, że znowu się widzimy - wypuszcza powietrze z ust, jakby słowa, które mi przekazała, sprawiły jej ulgę.
Uśmiecham się nieśmiało.
- Tak, ja też - mamroczę zakłopotana i odbieram ich płaszcze.
- Który to miesiąc? - pyta jeszcze, nachylając się nad moim brzuchem.
- Och, ósmy.
Odczep się, błagam. Rozwaliłaś małżeństwo moich rodziców. Odczep się.
Minęło sporo czasu, odkąd się rozwiedli, ale nadal to dla mnie kłopotliwa sytuacja. Mam wrażenie, że stresuję się tym bardziej niż mama czy tata, którzy zaczęli się przyjaźnić, co dla mnie jest czymś bardzo dziwnym. Rzadko spotyka się osoby po rozwodzie, które z taką sympatią zwracają się do swoich wzajemnych wybranków. Wzdrygam się na widok tego, jak Emma z moją mamą całują się w policzki! Chore. Tata wręcza mamie prezent - czerwone wino, po czym wymienia się uściskiem z Rickiem.
Przełykam ślinę i wycieram dłonie o swoją sukienkę. Idę pomóc mamie z przeniesieniem dań na stół.
- Mamo, czy to aby na pewno normalne? - pytam cicho, kiedy zostajemy w kuchni same.
Mama marszczy czoło, a gdy uświadamia sobie, o czym mówię, wykonuje lekceważące machnięcie ręką i wykłada pieczeń na ogromny talerz.
- Skarbie, wszystko jest dobrze. To chyba nic złego, że nie kłócę się z twoim ojcem?
- Nie - czerwienię się. - Ale nie jesteś zła na Emmę...
- Nie jestem, bo znalazłam kogoś, kogo kocham i kto kocha mnie. - Wzdycha głęboko, pogodnie się do mnie uśmiechając. - Rick jest wspaniałym facetem, mówiłam ci.
Kiwam powoli głową.
- Tak, widzę.
- Chcesz zadzwonić do Justina?
Otrząsam się i patrzę na nią, przerywając krojenie mięsa.
- Co?
- No, żeby złożyć mu życzenia świąteczne?
Przełykam ślinę i wracam do swoich czynności, zakładając kosmyk włosów za ucho.
- Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne - kręcę przecząco głową. - On naprawdę jest dzisiaj zajęty.
Akurat dzisiaj. W tak ważny dla mnie dzień.
Mama robi smutną minę i obejmuje mnie w pasie.
- Pogodzicie się, skarbie.
Oblizuję usta, zerkając na nią kątem oka.
- Tak, na pewno tak. - Ze wszystkich sił staram się, by moje słowa nie zabrzmiały tak, jakbym w to wątpiła, chociaż w głębi serca nie wiem, czy się pogodzimy. Okej, może i pogodzimy, ale kiedy? Nie mam pojęcia. Nie wiem, ile tu jeszcze będę, a skoro nie próbował się ze mną skontaktować od rana, pewnie nie zrobi tego już do końca dnia, a może i nawet jutro.
Bożonarodzeniowa kolacja mija nam niesamowicie przyjaźnie, ale mam wrażenie, że wcale w niej nie uczestniczę. Staram się być wyluzowana i z uśmiechem odpowiadać na wszystkie żarty taty czy Emmy, ale po prostu nie potrafię pochlebnie na nich patrzeć, gdy zachowują się jak gołąbki przy mojej mamie. Jeśli chodzi o nią i Ricka, kibicuję im, jednak nadal nie mogę się przełamać i zrozumieć powodu rozstania moich rodziców. Chichoczę miękko, kiedy Emma trąca mnie łokciem, podczas gdy tata opowiada o złowionych niedawno rybach. Mama chwali wino, jakie przyniósł, a Rick sprawia wrażenie spiętego prawie tak samo jak ja. Zachowuje jednak godność i stara się dla matki, by wszystko wyszło idealnie.
Czuję się tak, jakbym brała udział w jakiejś szopce. Zaraz wszystko się skończy, ktoś zgasi światło i pozostaniemy marionetkami oczekującymi następnego występu. Nic takiego się jednak nie dzieje i to mnie martwi, bo jak już mówiłam - to nie jest nic normalnego.
Jedną z dobrych rzeczy, jaka się teraz dzieje, jest przystrojona choinka stojąca za krzesłem Ricka, czyli na przeciwko mnie. Chcąc na chwilę odpędzić wszelakie myśli, patrzę na migocące światełka. To jednak zły pomysł - do głowy od razu przylatują mi wspomnienia mnie i Josha, kiedy ubieraliśmy zielone drzewko w dzieciństwie. Nie mieliśmy żadnych zmartwień, a teraz mój brat odsiaduje wyrok, a ja uczestniczę w przezabawnej kolacji z udziałem nowych partnerów moich rodziców, w ciąży oraz bez swojego chłopaka, ponieważ powiedział, że nie chce brać udziału w tym... Jak on to określił? Przedstawieniu z okazji urodzin jakiegoś Żyda?
Przełykam gulę w gardle i spoglądam na mamę, która patrzy na mnie skonsternowana.
Otrząsam się, unosząc brew.
- Przepraszam, mamo, mówiłaś coś? - bąkam niepewnie.
- Pytałam, czy kogoś zapraszałaś.
- Co? Nie zapraszałam nikogo - marszczę brew, uświadamiając sobie, że Rick wstaje od stołu, wychodząc na przedpokój.
W tle rozbrzmiewa dzwonek. Ktoś musiał zrobić to drugi raz, ale za pierwszym po prostu go nie usłyszałam.
Z racji tego, że siedzę tyłem do przejścia, po prostu nasłuchuję. Głosy na przedpokoju są jednak tak przyciszone, że nie jestem w stanie wyłapać nawet, kto jest zagubionym wędrowcem.
- Przepraszam za spóźnienie - słyszę za sobą męski, zachrypnięty głos. Rozchylam powieki i odwracam się na krześle, dostrzegając Justina.
W jednej dłoni trzyma malutką torbę prezentową, a w drugiej zapakowane w srebrny papier kwiaty. Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Jest ubrany w czerwony garnitur, spod którego wystaje biała koszula. Wygląda jak Święty Mikołaj, ale jest taki piękny, że brak mi słów.
Spotykamy się spojrzeniami. Moje całe ciało nieruchomieje i mam wrażenie, że dosłownie przestałam oddychać. Justin lekko rozchyla wargi, ale uśmiecha się do mnie pogodnie. W jego oczach dostrzegam wyraźną ulgę. Chcę przełknąć ślinę, ale nawet tego nie umiem.
Mijają chyba lata, zanim mama wstaje z miejsca, podchodząc do mojego chłopaka z otwartymi szeroko ramionami.
- Justin, złotko - wydusza z siebie. Justin odstawia torby z prezentami na podłogę i wyciąga dłoń do mojej matki, ujmując jej palce i całując wierzch.
Mam ochotę przewrócić oczami, kiedy kobieta prawie oblewa się rumieńcem. Rick stoi obok, mamo!
- To dla pani - tłumaczy, podając jej kwiaty.
- Mój Boże, są piękne, dziękuję! - wzdycha w zachwycie i cmoka go w policzek. - I proszę, mów mi po imieniu.
Justin kiwa głową i odprowadza moją mamę wzrokiem. Rick wskazuje dłonią, by mój chłopak wszedł do salonu, po czym sam rusza po krzesło.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu przyjechał. Z jednej strony jestem na niego niesamowicie wściekła, ale z drugiej pragnę pociągnąć go do swojego pokoju i zacząć obcałowywać jego twarz z wdzięcznością, że to zrobił.
Gdy kończy przedstawiać się Emmie i wita z moim tatą, Rick dostawia mu krzesło obok siebie. Chcę powiedzieć Emmie, żeby zamieniła się z Justinem, ale sobie odpuszczam.
Mój chłopak nachyla się nade mną i cmoka mnie w skroń, na co prawie podskakuję.
- Cześć - szepce mi do ucha. Od razu oblewam się rumieńcem.
- Cześć - odpowiadam speszona. Natychmiast upijam łyk soku.
Justin uśmiecha się lekko, zupełnie tak, jakby nasza telefoniczna rozmowa nigdy nie miała miejsca, po czym siada na swoim krześle. Mama zdążyła już podać mu talerz i sztućce. Kobieta posyła mi zdumione spojrzenie, a ja wytrzeszczam ukradkiem oczy, chcąc dać jej do zrozumienia, że nie miałam o niczym pojęcia.
Mój chłopak jest jak zwykle wyluzowany, podczas gdy ja ciągle siedzę spięta i skonsternowana. Prawie ciągle się na niego gapię, a gdy tego nie robię, odmawiam mamie, która próbuje podać mi kolejną już tego wieczoru porcję sałatki. Justin odwzajemnia moje spojrzenia, ale robi to na tak krótki okres czasu, że nawet nie jestem w stanie zaczerpnąć oddechu na jego oczach. Jest pochłonięty rozmową z moim tatą i Rickiem - jednak co mnie dziwi, tematu pracy unika jak ognia. Z tego co zapamiętałam, lubi o niej rozmawiać, a teraz gada o wszystkim, tylko nie o tym. Chwali wędkarstwo mojego taty, a z Rickiem nawiązuje pogawędkę o amerykańskiej armii i potrzebie jej istnienia na froncie. Oblizuję usta, przysłuchując mu się i zastanawiając, jakim cudem mogłam się z nim kiedykolwiek pokłócić. Zachowuje się wyśmienicie - jak wymarzony facet... Dlaczego, gdy zostajemy sami, potrafi czasem mówić takie bzdury?!
Justin upija ostatni łyk wina i odsuwa się od stołu, zerkając na mnie wymownie.
- Państwo wybaczą, ale chciałbym obdarować świątecznym prezentem Suzanne - mówi, na co słyszę westchnięcie mojej mamy.
- Oczywiście - kiwa energicznie głową. Posyłam jej zdziwione spojrzenie. Gdyby mogła, jadłaby mu z ręki!
- Mamo - jęczę cicho, a ona dotyka mojej dłoni.
- Idź, córeczko.
Wzdycham, kiedy Justin do mnie podchodzi. Unoszę na niego spojrzenie, a on oblizuje usta. Momentalnie coś przewraca się w moim żołądku. Jest taki... ugh. Ciągle brakuje mi słów.
Zauważam, że ma w dłoni mały pakunek. Czerwienię się z zażenowania, że tylko ja jestem obdarowywana prezentem. Od razu mi głupio, ponieważ ja nie mam nic dla niego. Zapomniałam o Bożym Narodzeniu, a gdy sobie o nim przypomniałam, nie miałam już czasu pomyśleć o prezentach. Źle się z tym czuję.
- Dziękuję - bąkam niepewnie, wiedząc, że oczy wszystkich utkwione są we mnie. Wyjmuję z czerwonej torby małe pudełeczko. Moje serce zaczyna mocniej bić, kiedy myślę o pierścionku zaręczynowym.
Chyba nie chce oświadczyć mi się przy wszystkich?! Wstrzymuję oddech, podnosząc wieczko. To mała szkatułka, w środku której znajduję kluczyki.
Wyciągam je na wierzch, marszcząc czoło i zerkając na Justina.
- Kluczyki? - mamroczę.
Ma minę, jakby chciał powiedzieć "Nie, to książka, nie widzisz?", ale po chwili się uśmiecha i kiwa głową.
- Twój prezent jest na zewnątrz.
Przełykam ślinę, gdy pomaga mi wstać. Przelotnie patrzę na mamę i Emmę, które szczerzą się do mnie, jakby były małymi dziewczynkami i zobaczyły szczeniaczka. Idę z Justinem na przedpokój, speszona jeszcze bardziej tym, co się przed chwilą wydarzyło. Zakłada płaszcz i czeka, aż z jego pomocą zrobię to samo.
Nie odzywam się do niego słowem, dopóki nie otwiera drzwi, a ja dostrzegam ogromny, czarny samochód z czerwoną kokardą na masce. Zachłystuję się powietrzem.
- Oszalałeś?! - wybucham, patrząc na Justina z szeroko otwartymi oczami.
- Wystarczyłoby po prostu dziękuję - wzrusza ramionami, przechylając głowę w bok.
Nie jestem w stanie nic powiedzieć. Podchodzę bliżej, okrywając się szczelnie płaszczem. Wiatr nie przestał wiać, co nieco uniemożliwia mi oglądanie tego cuda. Gdy staję obok auta, jest jakieś trzy razy większe ode mnie.
- Co to za marka? - unoszę brew, dotykając jego błyszczącej maski.
- Lamborghini - wyjaśnia swobodnie Justin, stając przy mnie. Kątem oka widzę, jak nie spuszcza ze mnie wzroku.
- Lamborghini? - powtarzam po nim. - Myślałam, że produkują tylko sportowe samochody.
- Bo tak było, ale w 2018 roku wypuszczają nową serię terenowych aut.
Zatrzymuję swoją przechadzkę wokół samochodu i patrzę na Justina, nie rozumiejąc za bardzo tego, co mówi.
- W 2018? Przecież mamy...
- Wiem - przytakuje.
Potrząsam swoją głową.
-  Kupiłeś auto, którego nawet nie ma jeszcze na rynku?!
Posyła mi rozluźniony, łobuzerski uśmiech. Jeden z tych, które kocham.
- Skarbie, potrafię znacznie więcej, niż możesz sobie wyobrazić.
Staje mi serce. Przełykam ślinę i oblizuję wargi, wypuszczając powietrze z ust i podchodząc powoli do Justina. Ciągle się na mnie gapi, a ja nie mogę uwierzyć, że tu jest. Nadal.
- Dziękuję - bąkam niepewnie.
- Nie można było tak od razu? - śmieje się i nachyla nade mną, cmokając moje usta. - Wypróbujesz go, gdy będzie jaśniej.
Kładę dłonie na jego klatce piersiowej i lekko go od siebie odpycham.
- Nadal jestem na ciebie zła - burczę.
- Wiem.
- I nie mogę przyjąć od ciebie tego prezentu.
Wywraca oczami.
- Udajmy, że tego akurat nie usłyszałem. Nie chcę słyszeć od ciebie żadnych słów odmowy, okej? - patrzy w moje oczy i zaczyna szybko pocierać kciukiem mój policzek, by nieco go rozgrzać.
Mrużę powieki, wypuszczając powietrze z ust.
- To nie fair. Ja nic dla ciebie nie mam.
- Wystarczy mi to, że jesteś. Cieszę się, że doleciałaś tu pierwszą klasą, zamiast tłuc się paskudną linią ekonomiczną, która nie ma wystarczających środków na nowocześniejsze silniki...
- Zaraz - kręcę głową i odsuwam się od niego, by lepiej mu się przyjrzeć. Wiatr się wzmaga i na moment włosy zasłaniają mi cały widok, dopóki nie odgarniam ich z twarzy. - To ty zmieniłeś moją rezerwację?!
Wypuszcza powietrze z ust, kiwając głową.
- Tak, ja.
Czerwienię się ze złości.
- Teraz nie jestem na ciebie zła, jestem niemalże wściekła! - wybucham, oddychając ciężko.
Justin śmieje się, wykorzystując swoje zdolności i obdarzając moje uszy najbardziej uroczym dźwiękiem na świecie. Przygryzam wnętrze policzków, obserwując go z niedowierzaniem. No tak, mogłam się spodziewać tego, że to jego sprawka!
- Nie takiej reakcji się spodziewałem, ale wiem, że kochasz mnie zaskakiwać - wzdycha, przechylając głowę w bok. - Możemy porozmawiać o tym wewnątrz?
- Tak - warczę, mijając go. - Pogadamy, a potem skopię ci tyłek.
Obejmuje mnie w pasie i nachyla się, prowadząc mnie do drzwi.
- Z przyjemnością, panno Collins.
Ugh. Rano był taki niemiły, a teraz zachowuje się tak, jakby nic złego się nie wydarzyło. Jedno jest pewne: kiedyś z nim oszaleję!